poniedziałek, 3 listopada 2014

Number 28.

Autor : Captain Sparrow 
Blog : http://r5-stories-by-sparrow.blogspot.com/

Wiecie co? Ja już po prostu wymiękam ;-; 
To chyba jeden z najpiękniejszych one-shotów, które kiedykolwiek czytałam :') 
Przepraszam za zwłokę, ale... po prostu brak czasu, zrozumiecie mnie, prawda? 
Czytajcie, komentujcie i wchodźcie na blog tej wspaniałej autorki ;3



***

Ostrożnie stawiaj kroki
Bo w sobie masz swój Hades
I w sobie cień głęboki
I bezład razem z ładem
Wiem dobrze jak ci ciężko
Nie dzielić bólu z nikim
I wracać martwą ścieżką
Bez żywej Eurydyki
Ona się stąd nie ruszy
I cisza ją pogrzebie
Graj dalej Orfeuszu
Żeby przekonać siebie

J. Kaczmarski, fragment, "Przechadzka z Orfeuszem"



Muzyka cichnie. DJ dziękuje za wieczór, żegna się z protestującym tłumem i znika za kotarami.
Uczniowie i ich partnerzy zbierają powoli swoje rzeczy. Ktoś płacze wzruszony. Ktoś wyciera rozlany przez pośpiech sok, szpecący białą koszulę, dawno rozpiętą do połowy. Ktoś się całuje, ktoś przytula.
A ja siedzę, jak siedziałem. Oparty niewygodnie o niewygodne krzesło, z nogami na drugim niewygodnym krześle. W dłoni butelka od wody, większość czasu jedynie przerzucana z ręki do ręki. To nie moja impreza.
Mam ochotę się upić. Mam ochotę zapomnieć. Cofnąć czas. Nie dopuścić do chwili sprzed paru miesięcy. Do spotkania, które teraz rujnuje moje filary psychiczne.
W tym tłumie wypatruję  dziewczyny. Szatynki. Z oczami koloru gorzkiego kakaa. Jasną cerą. Szczupłej, zbyt szczupłej, niewielkiego wzrostu. Ubranej w błękitną, rozkloszowaną sukienkę do kolan.
Jest.
Spotykam się z nią spojrzeniem, gdy kręcący się wokół niej ludzie rozpierzchają, uwalniając kolejne części pomieszczenia. Ale sala zatrzyma dzisiejsze wydarzenia. Zatrzyma marzenia, nieśmiałe spoglądania spod umalowanych rzęs, trochę chęci życia chwilą. Nikomu nie powie o skradzionych gdzieś w ciemniejszym kącie pocałunkach. Nie doniesie o zakochanych, którzy oddali się sobie w jednym z bocznych pomieszczeń. Nie szepnie o niespełnionych obietnicach wstrzemięźliwości od słodyczy. Zachowa je dla siebie. I następne momenty, gdy przyjdą kolejni balowicze. Taki jest porządek rzeczy.
Utrzymuję kontakt wzrokowy z dziewczyną, dopóki w pomieszczeniu nie robi się pusto.
Zapach czekoladowej fontanny z kończącymi się zapasami przyprawia mnie o mdłości. Siedzę obok niej od czterech godzin.
Szatynka pierwsza robi krok do przodu, a za nim kolejny. Ja się podnoszę, choć z trudem. Nogi mam jak z waty.
Spotykamy się w połowie drogi. Jak w bajce. Bajki to bujda, zamydlanie oczów dzieciom. Nie lepiej już od małego uczyć ich brutalności życia? Prawda jest lepsza niż rozczarowanie.
Widzę jej skrzące się od łez tęczówki. Widzę jej zmarszczone brwi, wykrzywioną w wyrazie hamowanego płaczu twarz. Zaciśnięte usta.
Ona też przesiedziała cały bal. W przeciwległym kącie. Ale ona w otoczeniu koleżanek, kolegów. Ludzi, którzy i tak niczego nie zmienią.
Ja też nie.
Ale ten wieczór ma być ostatnim.
- Zostań ze mną - mówi, patrząc mi w oczy, jakby chciała zachować ten widok do końca życia. - Jeszcze dziś wieczorem.
Wyciągam do niej dłoń, pochłaniając ją wzrokiem. Nie. Nie taką chcę ją pamiętać.
Szatynka dotyka kciukiem wnętrze mojego nadgarstka.
- Nie zostawiaj mnie jeszcze dzisiaj. Nie zostawiaj samej. Te ostatnie kilka minut, których brakuje do północy chcę spędzić z tobą, Ross.
Chwyta moją dłoń i splata swoje palce z moimi. Przyciągam ją do siebie. Nasze ciała pasują do siebie idealnie. Jak zawsze. Jak od początku.
Wtulam twarz w jej włosy.

- Ross, zobacz, jaki szampon znalazłam!
- Laura, kotku, co niezwykłego jest w przezroczystej, plastikowej butelce?
- Patrz, jak ładnie pachnie!
- O. Kakao. Lubię kakao.

Obejmuje mnie za szyję, delikatnie. Opiera czoło o moje ramię.
- Zaśpiewaj mi coś - prosi.
Niedługo zastanawiam się nad wyborem utworu. Śpiewam cicho i powoli, z ustami przy jej uchu. Ta piosenka należy tylko do nas. A ściany słuchają.
You're here
there's nothing I fear
And I know that my heart will
go on.
We'll stay
forever this way.
Here you're safe in my heart and
my heart will
go on and on...
Czuję wypływające z moich oczu łzy. Kapią na wyprostowane włosy szatynki. W tym samym czasie wilgoć dotyka mojego barku przez cienki materiał koszulki.
- Obiecaj mi coś - szepczę, muskając palcami szczupłe ramię Laury. - Obiecaj, że bez ciebie jakoś da się żyć.
Miłość. Ta prawdziwa to chaos. Im większa miłość, tym większy chaos. Im większy chaos, tym ciężej po nim posprzątać.
- Ross.  Życie trwa - mówi, podnosząc głowę. - Życie trwa, choć codziennie ktoś umiera, a umierają tysiące. Trwa, chociaż kolejne budynki upadają pod wpływem wojen. Trwa, chociaż tego nie chcemy. Trwa, podczas gdy my pragniemy, żeby zatrzymało się na chwilę, dało wziąć oddech. I będzie trwać. I chociaż to smutne, to będzie trwać bez ciebie, czy beze mnie. Bo jesteśmy tylko bardzo malutką jego częścią.
- Wiem - wzdycham i całuję ją w czoło. Łzy napływają mi do oczu. - Tylko ja nie chcę takiego życia.
- Zostaw nas. Zostaw to, czym byliśmy. Zostaw, bo to już było. I kończy się teraz, mimo że żadne z nas tego nie chce.
Kołyszemy się w rytm własnej muzyki; w rytm wybijany przez nasze serca, przez niewypowiedziane słowa, niespełnione marzenia.
- Wróć do mnie - proszę po kilku sekundach milczenia. - Błagam, wróć.
- Jeśli wszystko się uda, wrócę. A jeśli nie... - urywa na chwilę, pociąga nosem. - Ross, już ci to mówiłam... Ziemia się kręci, powietrze krąży, ktoś się rodzi, a ktoś umiera. Nie bądź sam. Będziesz miał gromadkę dzieci. U boku żony będziesz obserwował, jak rosną, jak bawią się z kuzynostwem. To nie koniec świata.
- Dobrze - szepczę, przytulając ją do siebie z całej siły, uważając na jej wychudzone ciało. - Dobrze... Tylko wróć do mnie.
Samolot startujący z lotniska o zabierze mi ją o szóstej pięć. Na zawsze lub nie.

Czasy, w których uśmiechnięcie się jest trudniejsze niż niejedno zadanie z fizyki jądrowej na poziomie naukowym, ciągną się już od miesiąca.
"Nic nie kojarzy się z samotnością tak bardzo, jak milczący telefon", napisał ktoś kiedyś.
Nic nie kojarzy się z samotnością tak bardzo, jak zimna pościel obok mnie. Tak bardzo, jak żółta bokserka w rozmiarze L, wisząca na oparciu fotela, bez nadziei na powrót osoby, która ją zawsze nosiła. Tak bardzo, jak egzemplarz "Trzech metrów nad niebem", z zakładką wsadzoną zaraz za ostatnią stroną, której każda kartka przekładana już była ładnych kilka razy.
Nigdy nie czytałem tej książki. Nie musiałem. To ona zawsze, gdy do mnie przychodziła, pochłaniała kolejne kartki, co chwilę zwracając na głos uwagę na poszczególne fragmenty.
Pukanie do drzwi.
- Proszę - wołam bezbarwnie, nawet nie podnosząc wzroku.
Do pokoju wślizguje się mój brat. Zamyka za sobą drzwi, prawie bezszelestnie.
- Cześć - wita się i podchodzi do łóżka, które zacząłem ostatnio mijać szerszym łukiem.
- Co? - Zerkam na Rikera. Brat siada na podłodze obok mnie.
- Jak się trzymasz? - pyta, opierając się o ścianę.
W ogóle się nie trzymam.
- Źle - odpowiadam tylko.
- Ross... Nie zrozum mnie niewłaściwie, ale... Ale zaraz zaczynamy trasę, nie możesz występować w takim stanie - mówi, wyraźnie dobierając słowa. - Laura... Ona by chciała, żebyś się pozbierał. Matko, co ja pieprzę... Ona żyje. Rozumiesz? - Odwraca głowę w moją stronę i wkłuwa we mnie twarde, ale troskliwe spojrzenie. - Ona żyje.
Czy Laura żyje?
Czy poczułbym jej odejście?
Jeden dzień, chwila. Tamtego dnia nie widziałem siebie takiego, jakim jestem teraz. Tamtego dnia wszystko zapowiadało się pięknie, począwszy od dźwięku budzika.
Dziwne, prawda? Jak budzik może brzmieć pięknie?
To proste, gdy tym budzikiem jest ciche "halo", a głos, który wypowiada to słowo, jest anielskim głosem. Wciąż pamiętam ten subtelny dźwięk, mimo że minął rok.
Otworzyłem wtedy oczy, próbując sobie przypomnieć, gdzie jestem. Ach tak, wróciłem wieczorem, czy raczej w nocy do domu, po imprezie urodzinowej koleżanki. Zwykła impreza, alkoholu brak. Ale to nie zmieniło faktu, że nie wziąłem ze sobą kluczy, podczas gdy Rocky, Ryland i Riker poszli na nockę do kuzyna, Rydel na babską noc do Savannah, a rodzice spędzali tydzień u dziadków.
Teraz, jak sobie o tym myślę, to głupim pomysłem było spanie na leżaku przed domem. Wtedy było to najinteligentniejsze wyjście, jakie przyszło mi do wykończonego zabawą mózgu.
- Halo? Blondasku?
Blondasku. Potem już tak do mnie mówiła, bardzo często.
Już tamtego ranka spodobało mi się to słowo w jej ustach. Bo to na jej usta właśnie padło moje spojrzenie zaraz po podniesieniu powiek.
- Dobry wieczór? - mruknąłem, a ona zaśmiała się perliście.
Najpiękniejszy dźwięk budzika.
Najpiękniejszy poranek.
Ten poranek był początkiem pięknych czasów.
Ten poranek zapomniał mi powiedzieć, że te czasy nie będą wieczne.
Ten poranek zapomniał szepnąć mi do ucha, że wcale nie jest taki piękny.
Spoglądam teraz na Rikera. Jest wieczór, dochodzi ósma.
Od tamtego balu nie umiałem przestać płakać. Płakałem z samotności, z tęsknoty, bólu, żalu, wstydu. Płaczę, bo tak.
- Ja nie wiem, Riker - odzywam się w końcu. Patrzę na koszulkę na krześle. - Miała ją na sobie. Wiesz, wtedy.
- Nigdy nie mówiłeś o tamtym dniu. - Starszy brat zaciąga okulary na głowę, tym samym zagarniając grzywkę do tyłu.
W rodzinie zawsze mogę mieć oparcie. To jeden z powodów, dla którego cieszę się z większości starszego rodzeństwa. Ale liczba wieku nijak ma się do liczby przeżyć.
- Nie ma o czym mówić. Po prostu zły dzień. - Wzruszam ramionami. Na barkach ciąży mi stutonowa warstwa ołowiu.
"Najgorszy w moim życiu", dodaję już w myślach.
Riker wzdycha cicho.
- Ross...
- Przyszła do mnie po szkole - wtrącam, a on milknie. Wycieram nos w rękaw bluzy. - To znaczy, myślałem, że po szkole. Była u lekarza. W szpitalu. Badania zajęły kilka godzin. 'Cześć, blondasku', powiedziała już w drzwiach. Widziałeś to zresztą, akurat wychodziłeś z Rocky'm do kina - wspominam. - Ale to nie było tradycyjne przywitanie. A ona wiedziała, że ja słyszę rozpacz w jej głosie.
Milknę. Nigdy nie zapomnę tego powitania. Przypominało mowę pogrzebową zamkniętą w dwóch słowach.
Po kilku minutach biorę oddech. Z dołu dochodzą odgłosy zmywania i śmiech Rydel. Już po kolacji. Chyba trzydziesta z kolei, której nie jadłem. Miesiąc ma trzydzieści dni.
- Powiedziała mi potem - kontynuuję - gdzie była. I że umiera.
Dosłownie tak powiedziała.
"Umieram".
- Czy... - Riker splata palce na podciągniętych kolanach. - Czy "Stay With Me"...
Kiwam głową.
Pół lata 'dwa tysiące czternaście' spędzone w pokoju. Z tego jeden dzień w studiu i jeden na próbie.
- Ross. To zabrzmi podle, ale nie ma tak brzmieć. - Rik poprawia pasmo grzywki, które wyskoczyło spod okularów. - Ten zespół... To dzięki tobie jesteśmy w Hollywood Recs. Tobie i mnie. Za parę dni wyruszamy w pierwszą trasę po Stanach. Nie marnujmy szansy, którą wywalczyliśmy, o którą się staraliśmy całe niemal życie.
- Wiem.
Jego pomysłem była przeprowadzka do LA, moim uderzenie do Hollywood Records. We dwóch nam się udało. Doprowadziliśmy zespół do pierwszej trasy. Do tysięcy fanów. Do wydania EP, nagrania LP, które wyjdzie za miesiąc. Do 'epki' dorzuciłem w ostatniej chwili "Stay With Me".
- Ross, ona żyje. Wróci. Musisz w to uwierzyć. - Brat delikatnie szturcha mnie ramieniem.
- Tylko dwadzieścia procent chorych można operować, a z nich trzy czwarte nie przeżywają zabiegu lub umierają niedługo po nim - dukam formułkę z pamięci.
Wystarczył raz, bym ją spamiętał. Dwadzieścia pięć procent szans na przeżycie tego zabiegu.
Z końcowych obliczeń wychodzą dwa procent szans na powrót Laury do domu. Do mnie.
- Dwa procent... - szepczę nieświadomie.
- Ross. Ona wróci - powtarza Riker, a ja stukam wychudzonymi palcami w kolana. - A nawet jeśli nie... Ona nie chciałaby, żebyś tak skończył. Nie chciałaby widzieć, jak przez miesiąc nie wychodzisz z pokoju, jak płaczesz dzień i noc. Czas się pozbierać, nie sądzisz?
"Rak trzustki". Uśmiech na mojej twarzy, jej łzy, potem też moje łzy. To nie był żart, a my nie odgrywaliśmy ról w kiepskiej komedii. Wyrok. Śmierć.
Nadzieja.
Bal, na który mnie zaprosiła, był balem szkolnym, kończącym semestr. Ja go nie obchodziłem, od kilku lat już miałem nauki w domu. Nie sądzę, żeby tak właśnie sobie wyobrażała to wydarzenie. Mieliśmy się śmiać, a płakaliśmy. Mieliśmy tańczyć, a siedzieliśmy. Mieliśmy być razem, a jesteśmy oddzieleni oceanem.
Nadzieja wraz z nią w Europie, a ja w Los Angeles.
- Kiedy pierwszy koncert? - pytam, spoglądając na brata.
Jest co najmniej zaskoczony, ja właściwie też.
- Za trzy dni, w piątek - mówi w końcu, przyglądając mi się podejrzliwie. - Zagrasz, prawda?
Kiwam głową.
- Zagram.
Dla niej.

Stalibyśmy razem za kotarą, patrząc na zebrany tłum skandujący nazwę zespołu. Obejmowałbym ją w pasie i szeptem śpiewałbym do jej ucha. Ona kołysałaby się w rytm słów, nucąc do nich podkład.
Stoję sam.
Tyle ludzi. A będzie jeszcze więcej. Wszędzie słyszę "R5!", widzę plakaty, uśmiechnięte twarze.
Ryland właśnie zszedł ze sceny, jego pierwsza rozgrzewka w tour, na startowej stacji w Los Angeles, skończona.
- Dasz radę, mały - słyszę za plecami.
- Zrobię, co mogę, Rydel - wzdycham i odwracam się do siostry. - A czy "Stay With Me"...
- ...jest pierwsze - przerywa mi, odgadując moje intencje, po czym stawia dzielący krok i obejmuje mnie mocno. - Dasz radę, wierzę w ciebie. Cały zespół wierzy.
Oddaję uścisk i opieram brodę na ramieniu blondynki.

- Zaraz mnie udusisz!
- Blondasku, daj spokój, taki słaby jesteś?
- Nie, tylko...
- Nigdy mnie nie opuszczaj, rozumiesz?
- Nie mam takiego zamiaru.

Ocieram pojedynczą łzę i hamuję resztę. Za parę minut mamy być na scenie.
- No już, uśmiechnij się. - Delly odsuwa się ode mnie na długość ramienia i unosi moją głowę jednym palcem. - Laura by tego chciała.
- Ona zawsze tego chciała. - Uśmiecham się, ale bardziej do swoich wspomnień.
Pozwalam się im objąć, wyłapuję co weselsze.
Laura czekająca na mnie pod szkołą, Laura na pierwszej randce na plaży, Laura na placu zabaw, Laura śmiejąca się do rozpuku z mojej przylizanej na sesję fryzury.
Przeczesuję włosy palcami i uśmiecham się ponownie. Napotykam troskliwe spojrzenie siostry.
- Jest dobrze.
Nieprawda. Ale uśmiecham się szczerze. Dla Lau.

Wsłuchuję się w zwrotkę śpiewaną przez Rocky'ego, patrząc na publiczność. Tyle twarzy, ale ja szukam tej jednej. Tak bardzo pragnę ją znaleźć, ale to bez sensu. Ona jest setki mil stąd. Żywa lub...
Nie. Nie wolno mi tak myśleć.
Say, can you read between the lines I'm singing?
Threw away the only chance I had with you...
Maybe you'll always be the one I'm missing.
All I got left are the words that you said...
Całą energię wkładam w refren, niemal wyję do mikrofonu. Wyrzucam z siebie ból, żal, łzy, aż do jego ostatniego wersu.
Got me on a bender, I'm a great pretender...
Biorę parę wdechów, nieprzerwanie szarpiąc za właściwe struny.
Ona tak lubiła tą gitarę. Lubiła jej imię - Luna. Lubiła na niej grać, lubiła patrzeć i słuchać jak ja gram.
Więc gram dla niej jeszcze raz.
Say, can you read between the lines I'm singing?...
Ściskam mikrofon w ręku, śpiewając kolejne słowa. Tą piosenkę napisałem dzień po balu. I tego samego dnia nagrywaliśmy, by jeszcze móc ją umieścić na LP.
Ostatnia zwrotka.
Czuję napływające łzy, zamykam oczy. Fani śpiewają ze mną, mój głos nie daje się złamać. Żadnego fałszu, jedynie czyste dźwięki.
Nie poddam się, Laura. Ty się nie poddałaś, bez względu na nikłe szanse.
Oddaję wokal zespołowi.
Can we go back, do it over?
Dotyk dłoni. Ciepło skóry palców na moim przedramieniu.
Podnoszę powieki. Na twarzach fanów coraz większe zdziwienie. Wszyscy na mnie patrzą.
Nie. Nie na mnie.
Przełykam ślinę, przestając szarpać za struny. Zespół dalej gra. Zerkam w lewo, gdzie Riker wyśpiewuje kolejny wers. Zauważam jego rozciągające się w uśmiechu usta, on też na mnie spogląda.
Dotyk zmienia się w uścisk, koścista, ale ciepła dłoń obejmuje mój nadgarstek.
Odwracam się powoli, w ręku nadal trzymając mikrofon, który jednocześnie przykładam do ust.
Say, can you read between the lines I'm singing?
Kakaowe oczy. Cały świat nagle kurczy się i zamyka w jednej parze tęczówek.
Jej różowe, blade usta układają się w uśmiech, gdy Riker w odpowiednim czasie przejmuje refren.
Ale dla mnie nie ma czasu, czasoprzestrzeń nie istnieje, Ziemia się nie kręci, a Obama nie jest prezydentem USA.
Krew w żyłach zamarza, serce przestaje bić, podstawowe odruchy zanikają.
- Cześć, blondasku - mówi cicho, ale ja słyszę te słowa tak, jakby wykrzykiwała je przez setki megafonów.
Ma na sobie za dużą o dwa rozmiary bluzę, którą ukradła mi kiedyś z szafy, legginsy i trampki. Jej długie, rozpuszczone włosy są w nieładzie.
Wygląda jak przeciwieństwo osoby, którą pocałunkiem żegnałem na balu.
Every morning after I'm the same disaster, everytime it's "Groundhog Day"...
Laura ukazuje rząd równych zębów w szczerym uśmiechu.
Dopiero teraz do mnie dociera - ona żyje.
Dotykam poszarzałej skóry na jej policzkach. Ledwo ją muskam, w obawie, że się rozpadnie, ale muszę się upewnić, że nie śnię.
Schudła. Getry nie opinają jej tak, jak powinny, a bluza wisi jak na wieszaku. Policzki ma zapadnięte, cienie pod oczami wyglądają jak pomalowane szarą farbą.
Ale w oczach ma tą samą radość, co zawsze.
Laura.
Zdaję sobie sprawę, że to już koniec piosenki. Rozglądam się po scenie - rodzeństwo i Ell patrzą na mnie z wesołą troską. Istnieje w ogóle coś takiego jak wesoła troska? Teraz już tak.
Oni wiedzieli.
Za moimi plecami setki fanów, a przede mną cały świat.
Przede mną cała przyszłość.
- Laura - szepczę w końcu.
Nie wiem, czy mnie usłyszała w tym szumie, ale nie przestaje się uśmiechać. Przechyla głowę, wtulając twarz w moją dłoń, jej włosy spadają z barku i falą uderzają o łokieć.
Uśmiecham się. Bezwładnie. Tak po prostu.
Przesuwam rękę dalej, palce wplatam w jej włosy.
Ona wie, że tęskniłem. Nie muszę tego mówić. Widzi to po ścieżkach na skórze, wyżłobionych przez łzy, po podpuchniętych oczach, zgryzionych wargach.
- Wróciłaś - mówię jeszcze, a Laura nie przestaje na mnie patrzeć z coraz większym szczęściem w kakaowych tęczówkach.
Po chwili czuję już smak jej ust, czuję ich miękkość, kruchość. Miłość wydaje się unosić w powietrzu wokół nas, oplatając nasze ciała swoją magią.
Bredzę.
Ale miłość to brednia właśnie. Brednia nie ma sensu, nie ma odwzorowania w rzeczy, jest niedorzecznością.
Miłość to bezsens istniejący poza pojmowaniem naszych rozumów.
Pocałunek trwa w nieskończoność, nadrabia ponad miesiąc łez.
Nadrabia te dziewięćdziesiąt osiem procent, które próbowało zabrać mi mój chaos.
Nagle, jak zza ścian, dobiega do mnie szum tłumu. To fani śpiewają, równo, jednym chórem. Nie przerywając pocałunku wsłuchuję się w kolejne słowa refrenu i rozpromieniam się, czując uśmiech Laury na swoich wargach.


5 komentarzy:

  1. Płakałam. W życiu nie czytałam czegoś co mnie tak wzruszyło.
    Na białaczkę też można umrzeć... Ale w sumie to nie jest pewne. A zresztą o czym ja pisze? Zrozumieją to tylko ci co są blisko mnie i osobą, z którą prowadzę jednego z moich blogów.... Napewno odwiedzę bloga autorki tego cudownego One-Shota

    OdpowiedzUsuń
  2. http://socoolmybaby-raura.blogspot.com hej, założyłam bloga. może być? bardzo chce znać twoją opinię :)

    OdpowiedzUsuń
  3. czytałam płacząc, a moja mama się na mnie patrzyła nie wiedząc o co chodzi - piękny

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej założyłam nowego bloga, wpadniesz? :) http://paczkaprzyjaciol-raura.blogspot.com + Super rozdział :)

    OdpowiedzUsuń