Autor : Captain Sparrow
Blog : http://r5-stories-by-sparrow.blogspot.com/
Wiecie co? Ja już po prostu wymiękam ;-;
To chyba jeden z najpiękniejszych one-shotów, które kiedykolwiek czytałam :')
Przepraszam za zwłokę, ale... po prostu brak czasu, zrozumiecie mnie, prawda?
Czytajcie, komentujcie i wchodźcie na blog tej wspaniałej autorki ;3
Blog : http://r5-stories-by-sparrow.blogspot.com/
Wiecie co? Ja już po prostu wymiękam ;-;
To chyba jeden z najpiękniejszych one-shotów, które kiedykolwiek czytałam :')
Przepraszam za zwłokę, ale... po prostu brak czasu, zrozumiecie mnie, prawda?
Czytajcie, komentujcie i wchodźcie na blog tej wspaniałej autorki ;3
***
Ostrożnie
stawiaj kroki
Bo
w sobie masz swój Hades
I
w sobie cień głęboki
I
bezład razem z ładem
Wiem
dobrze jak ci ciężko
Nie
dzielić bólu z nikim
I
wracać martwą ścieżką
Bez
żywej Eurydyki
Ona
się stąd nie ruszy
I
cisza ją pogrzebie
Graj
dalej Orfeuszu
Żeby
przekonać siebie
J. Kaczmarski,
fragment, "Przechadzka z Orfeuszem"
Muzyka cichnie. DJ
dziękuje za wieczór, żegna się z protestującym tłumem i znika
za kotarami.
Uczniowie i ich
partnerzy zbierają powoli swoje rzeczy. Ktoś płacze wzruszony.
Ktoś wyciera rozlany przez pośpiech sok, szpecący białą koszulę,
dawno rozpiętą do połowy. Ktoś się całuje, ktoś przytula.
A ja siedzę, jak
siedziałem. Oparty niewygodnie o niewygodne krzesło, z nogami na
drugim niewygodnym krześle. W dłoni butelka od wody, większość
czasu jedynie przerzucana z ręki do ręki. To nie moja impreza.
Mam ochotę się
upić. Mam ochotę zapomnieć. Cofnąć czas. Nie dopuścić do
chwili sprzed paru miesięcy. Do spotkania, które teraz rujnuje moje
filary psychiczne.
W tym tłumie
wypatruję dziewczyny. Szatynki. Z oczami koloru gorzkiego
kakaa. Jasną cerą. Szczupłej, zbyt szczupłej, niewielkiego
wzrostu. Ubranej w błękitną, rozkloszowaną sukienkę do kolan.
Jest.
Spotykam się z nią
spojrzeniem, gdy kręcący się wokół niej ludzie rozpierzchają,
uwalniając kolejne części pomieszczenia. Ale sala zatrzyma
dzisiejsze wydarzenia. Zatrzyma marzenia, nieśmiałe spoglądania
spod umalowanych rzęs, trochę chęci życia chwilą. Nikomu nie
powie o skradzionych gdzieś w ciemniejszym kącie pocałunkach. Nie
doniesie o zakochanych, którzy oddali się sobie w jednym z bocznych
pomieszczeń. Nie szepnie o niespełnionych obietnicach
wstrzemięźliwości od słodyczy. Zachowa je dla siebie. I następne
momenty, gdy przyjdą kolejni balowicze. Taki jest porządek rzeczy.
Utrzymuję kontakt
wzrokowy z dziewczyną, dopóki w pomieszczeniu nie robi się pusto.
Zapach czekoladowej
fontanny z kończącymi się zapasami przyprawia mnie o mdłości.
Siedzę obok niej od czterech godzin.
Szatynka pierwsza
robi krok do przodu, a za nim kolejny. Ja się podnoszę, choć z
trudem. Nogi mam jak z waty.
Spotykamy się w
połowie drogi. Jak w bajce. Bajki to bujda, zamydlanie oczów
dzieciom. Nie lepiej już od małego uczyć ich brutalności życia?
Prawda jest lepsza niż rozczarowanie.
Widzę jej skrzące
się od łez tęczówki. Widzę jej zmarszczone brwi, wykrzywioną w
wyrazie hamowanego płaczu twarz. Zaciśnięte usta.
Ona też
przesiedziała cały bal. W przeciwległym kącie. Ale ona w
otoczeniu koleżanek, kolegów. Ludzi, którzy i tak niczego nie
zmienią.
Ja też nie.
Ale ten wieczór ma
być ostatnim.
- Zostań ze mną -
mówi, patrząc mi w oczy, jakby chciała zachować ten widok do
końca życia. - Jeszcze dziś wieczorem.
Wyciągam do niej
dłoń, pochłaniając ją wzrokiem. Nie. Nie taką chcę ją
pamiętać.
Szatynka dotyka
kciukiem wnętrze mojego nadgarstka.
- Nie zostawiaj mnie
jeszcze dzisiaj. Nie zostawiaj samej. Te ostatnie kilka minut,
których brakuje do północy chcę spędzić z tobą, Ross.
Chwyta moją dłoń
i splata swoje palce z moimi. Przyciągam ją do siebie. Nasze ciała
pasują do siebie idealnie. Jak zawsze. Jak od początku.
Wtulam twarz w jej
włosy.
- Ross, zobacz,
jaki szampon znalazłam!
- Laura, kotku, co niezwykłego jest w przezroczystej, plastikowej butelce?
- Patrz, jak ładnie pachnie!
- O. Kakao. Lubię kakao.
- Laura, kotku, co niezwykłego jest w przezroczystej, plastikowej butelce?
- Patrz, jak ładnie pachnie!
- O. Kakao. Lubię kakao.
Obejmuje mnie za
szyję, delikatnie. Opiera czoło o moje ramię.
- Zaśpiewaj mi coś
- prosi.
Niedługo
zastanawiam się nad wyborem utworu. Śpiewam cicho i powoli, z
ustami przy jej uchu. Ta piosenka należy tylko do nas. A ściany
słuchają.
- You're
here
there's nothing I fear
And I know that my heart will
go on.
We'll stay
forever this way.
Here you're safe in my heart and
my heart will
go on and on...
there's nothing I fear
And I know that my heart will
go on.
We'll stay
forever this way.
Here you're safe in my heart and
my heart will
go on and on...
Czuję wypływające
z moich oczu łzy. Kapią na wyprostowane włosy szatynki. W tym
samym czasie wilgoć dotyka mojego barku przez cienki materiał
koszulki.
- Obiecaj mi coś -
szepczę, muskając palcami szczupłe ramię Laury. - Obiecaj, że
bez ciebie jakoś da się żyć.
Miłość. Ta
prawdziwa to chaos. Im większa miłość, tym większy chaos. Im
większy chaos, tym ciężej po nim posprzątać.
- Ross. Życie
trwa - mówi, podnosząc głowę. - Życie trwa, choć codziennie
ktoś umiera, a umierają tysiące. Trwa, chociaż kolejne budynki
upadają pod wpływem wojen. Trwa, chociaż tego nie chcemy. Trwa,
podczas gdy my pragniemy, żeby zatrzymało się na chwilę, dało
wziąć oddech. I będzie trwać. I chociaż to smutne, to będzie
trwać bez ciebie, czy beze mnie. Bo jesteśmy tylko bardzo malutką
jego częścią.
- Wiem - wzdycham i
całuję ją w czoło. Łzy napływają mi do oczu. - Tylko ja nie
chcę takiego życia.
- Zostaw nas. Zostaw
to, czym byliśmy. Zostaw, bo to już było. I kończy się teraz,
mimo że żadne z nas tego nie chce.
Kołyszemy się w
rytm własnej muzyki; w rytm wybijany przez nasze serca, przez
niewypowiedziane słowa, niespełnione marzenia.
- Wróć do mnie -
proszę po kilku sekundach milczenia. - Błagam, wróć.
- Jeśli wszystko
się uda, wrócę. A jeśli nie... - urywa na chwilę, pociąga
nosem. - Ross, już ci to mówiłam... Ziemia się kręci, powietrze
krąży, ktoś się rodzi, a ktoś umiera. Nie bądź sam. Będziesz
miał gromadkę dzieci. U boku żony będziesz obserwował, jak
rosną, jak bawią się z kuzynostwem. To nie koniec świata.
- Dobrze - szepczę,
przytulając ją do siebie z całej siły, uważając na jej
wychudzone ciało. - Dobrze... Tylko wróć do mnie.
Samolot startujący
z lotniska o zabierze mi ją o szóstej pięć. Na zawsze lub nie.
Czasy, w których
uśmiechnięcie się jest trudniejsze niż niejedno zadanie z fizyki
jądrowej na poziomie naukowym, ciągną się już od miesiąca.
"Nic nie
kojarzy się z samotnością tak bardzo, jak milczący telefon",
napisał ktoś kiedyś.
Nic nie kojarzy się
z samotnością tak bardzo, jak zimna pościel obok mnie. Tak bardzo,
jak żółta bokserka w rozmiarze L, wisząca na oparciu fotela, bez
nadziei na powrót osoby, która ją zawsze nosiła. Tak bardzo, jak
egzemplarz "Trzech metrów nad niebem", z zakładką
wsadzoną zaraz za ostatnią stroną, której każda kartka
przekładana już była ładnych kilka razy.
Nigdy nie czytałem
tej książki. Nie musiałem. To ona zawsze, gdy do mnie
przychodziła, pochłaniała kolejne kartki, co chwilę zwracając na
głos uwagę na poszczególne fragmenty.
Pukanie do drzwi.
- Proszę - wołam
bezbarwnie, nawet nie podnosząc wzroku.
Do pokoju wślizguje
się mój brat. Zamyka za sobą drzwi, prawie bezszelestnie.
- Cześć - wita się
i podchodzi do łóżka, które zacząłem ostatnio mijać szerszym
łukiem.
- Co? - Zerkam na
Rikera. Brat siada na podłodze obok mnie.
- Jak się trzymasz?
- pyta, opierając się o ścianę.
W ogóle się nie
trzymam.
- Źle - odpowiadam
tylko.
- Ross... Nie zrozum
mnie niewłaściwie, ale... Ale zaraz zaczynamy trasę, nie możesz
występować w takim stanie - mówi, wyraźnie dobierając słowa. -
Laura... Ona by chciała, żebyś się pozbierał. Matko, co ja
pieprzę... Ona żyje. Rozumiesz? - Odwraca głowę w moją stronę i
wkłuwa we mnie twarde, ale troskliwe spojrzenie. - Ona żyje.
Czy Laura żyje?
Czy poczułbym jej
odejście?
Jeden dzień,
chwila. Tamtego dnia nie widziałem siebie takiego, jakim jestem
teraz. Tamtego dnia wszystko zapowiadało się pięknie, począwszy
od dźwięku budzika.
Dziwne, prawda? Jak
budzik może brzmieć pięknie?
To proste, gdy tym
budzikiem jest ciche "halo", a głos, który wypowiada to
słowo, jest anielskim głosem. Wciąż pamiętam ten subtelny
dźwięk, mimo że minął rok.
Otworzyłem wtedy
oczy, próbując sobie przypomnieć, gdzie jestem. Ach tak, wróciłem
wieczorem, czy raczej w nocy do domu, po imprezie urodzinowej
koleżanki. Zwykła impreza, alkoholu brak. Ale to nie zmieniło
faktu, że nie wziąłem ze sobą kluczy, podczas gdy Rocky, Ryland i
Riker poszli na nockę do kuzyna, Rydel na babską noc do Savannah, a
rodzice spędzali tydzień u dziadków.
Teraz, jak sobie o
tym myślę, to głupim pomysłem było spanie na leżaku przed
domem. Wtedy było to najinteligentniejsze wyjście, jakie przyszło
mi do wykończonego zabawą mózgu.
- Halo? Blondasku?
Blondasku. Potem już
tak do mnie mówiła, bardzo często.
Już tamtego ranka
spodobało mi się to słowo w jej ustach. Bo to na jej usta właśnie
padło moje spojrzenie zaraz po podniesieniu powiek.
- Dobry wieczór? -
mruknąłem, a ona zaśmiała się perliście.
Najpiękniejszy
dźwięk budzika.
Najpiękniejszy
poranek.
Ten poranek był
początkiem pięknych czasów.
Ten poranek
zapomniał mi powiedzieć, że te czasy nie będą wieczne.
Ten poranek
zapomniał szepnąć mi do ucha, że wcale nie jest taki piękny.
Spoglądam teraz na
Rikera. Jest wieczór, dochodzi ósma.
Od tamtego balu nie
umiałem przestać płakać. Płakałem z samotności, z tęsknoty,
bólu, żalu, wstydu. Płaczę, bo tak.
- Ja nie wiem, Riker
- odzywam się w końcu. Patrzę na koszulkę na krześle. - Miała
ją na sobie. Wiesz, wtedy.
- Nigdy nie mówiłeś
o tamtym dniu. - Starszy brat zaciąga okulary na głowę, tym samym
zagarniając grzywkę do tyłu.
W rodzinie zawsze
mogę mieć oparcie. To jeden z powodów, dla którego cieszę się z
większości starszego rodzeństwa. Ale liczba wieku nijak ma się do
liczby przeżyć.
- Nie ma o czym
mówić. Po prostu zły dzień. - Wzruszam ramionami. Na barkach
ciąży mi stutonowa warstwa ołowiu.
"Najgorszy w
moim życiu", dodaję już w myślach.
Riker wzdycha cicho.
- Ross...
- Przyszła do mnie
po szkole - wtrącam, a on milknie. Wycieram nos w rękaw bluzy. - To
znaczy, myślałem, że po szkole. Była u lekarza. W szpitalu.
Badania zajęły kilka godzin. 'Cześć, blondasku', powiedziała już
w drzwiach. Widziałeś to zresztą, akurat wychodziłeś z Rocky'm
do kina - wspominam. - Ale to nie było tradycyjne przywitanie. A ona
wiedziała, że ja słyszę rozpacz w jej głosie.
Milknę. Nigdy nie
zapomnę tego powitania. Przypominało mowę pogrzebową zamkniętą
w dwóch słowach.
Po kilku minutach
biorę oddech. Z dołu dochodzą odgłosy zmywania i śmiech Rydel.
Już po kolacji. Chyba trzydziesta z kolei, której nie jadłem.
Miesiąc ma trzydzieści dni.
- Powiedziała mi
potem - kontynuuję - gdzie była. I że umiera.
Dosłownie tak
powiedziała.
"Umieram".
-
Czy... - Riker splata palce na podciągniętych kolanach. - Czy "Stay
With Me"...
Kiwam głową.
Pół lata 'dwa
tysiące czternaście' spędzone w pokoju. Z tego jeden dzień w
studiu i jeden na próbie.
- Ross. To zabrzmi
podle, ale nie ma tak brzmieć. - Rik poprawia pasmo grzywki, które
wyskoczyło spod okularów. - Ten zespół... To dzięki tobie
jesteśmy w Hollywood Recs. Tobie i mnie. Za parę dni wyruszamy w
pierwszą trasę po Stanach. Nie marnujmy szansy, którą
wywalczyliśmy, o którą się staraliśmy całe niemal życie.
- Wiem.
Jego
pomysłem była przeprowadzka do LA, moim uderzenie do Hollywood
Records. We dwóch nam się udało. Doprowadziliśmy zespół do
pierwszej trasy. Do tysięcy fanów. Do wydania EP, nagrania LP,
które wyjdzie za miesiąc. Do 'epki' dorzuciłem w ostatniej chwili
"Stay
With Me".
- Ross, ona żyje.
Wróci. Musisz w to uwierzyć. - Brat delikatnie szturcha mnie
ramieniem.
- Tylko dwadzieścia
procent chorych można operować, a z nich trzy czwarte nie
przeżywają zabiegu lub umierają niedługo po nim - dukam formułkę
z pamięci.
Wystarczył raz, bym
ją spamiętał. Dwadzieścia pięć procent szans na przeżycie tego
zabiegu.
Z końcowych
obliczeń wychodzą dwa procent szans na powrót Laury do domu. Do
mnie.
- Dwa procent... -
szepczę nieświadomie.
- Ross. Ona wróci -
powtarza Riker, a ja stukam wychudzonymi palcami w kolana. - A nawet
jeśli nie... Ona nie chciałaby, żebyś tak skończył. Nie
chciałaby widzieć, jak przez miesiąc nie wychodzisz z pokoju, jak
płaczesz dzień i noc. Czas się pozbierać, nie sądzisz?
"Rak trzustki".
Uśmiech na mojej twarzy, jej łzy, potem też moje łzy. To nie był
żart, a my nie odgrywaliśmy ról w kiepskiej komedii. Wyrok.
Śmierć.
Nadzieja.
Bal, na który mnie
zaprosiła, był balem szkolnym, kończącym semestr. Ja go nie
obchodziłem, od kilku lat już miałem nauki w domu. Nie sądzę,
żeby tak właśnie sobie wyobrażała to wydarzenie. Mieliśmy się
śmiać, a płakaliśmy. Mieliśmy tańczyć, a siedzieliśmy.
Mieliśmy być razem, a jesteśmy oddzieleni oceanem.
Nadzieja wraz z nią
w Europie, a ja w Los Angeles.
- Kiedy pierwszy
koncert? - pytam, spoglądając na brata.
Jest co najmniej
zaskoczony, ja właściwie też.
- Za trzy dni, w
piątek - mówi w końcu, przyglądając mi się podejrzliwie. -
Zagrasz, prawda?
Kiwam głową.
- Zagram.
Dla niej.
Stalibyśmy razem za
kotarą, patrząc na zebrany tłum skandujący nazwę zespołu.
Obejmowałbym ją w pasie i szeptem śpiewałbym do jej ucha. Ona
kołysałaby się w rytm słów, nucąc do nich podkład.
Stoję sam.
Tyle ludzi. A będzie
jeszcze więcej. Wszędzie słyszę "R5!", widzę plakaty,
uśmiechnięte twarze.
Ryland właśnie
zszedł ze sceny, jego pierwsza rozgrzewka w tour, na startowej
stacji w Los Angeles, skończona.
- Dasz radę, mały
- słyszę za plecami.
-
Zrobię, co mogę, Rydel - wzdycham i odwracam się do siostry. - A
czy "Stay
With Me"...
- ...jest pierwsze -
przerywa mi, odgadując moje intencje, po czym stawia dzielący krok
i obejmuje mnie mocno. - Dasz radę, wierzę w ciebie. Cały zespół
wierzy.
Oddaję uścisk i
opieram brodę na ramieniu blondynki.
- Zaraz mnie
udusisz!
- Blondasku, daj spokój, taki słaby jesteś?
- Nie, tylko...
- Nigdy mnie nie opuszczaj, rozumiesz?
- Nie mam takiego zamiaru.
- Blondasku, daj spokój, taki słaby jesteś?
- Nie, tylko...
- Nigdy mnie nie opuszczaj, rozumiesz?
- Nie mam takiego zamiaru.
Ocieram pojedynczą
łzę i hamuję resztę. Za parę minut mamy być na scenie.
- No już,
uśmiechnij się. - Delly odsuwa się ode mnie na długość ramienia
i unosi moją głowę jednym palcem. - Laura by tego chciała.
- Ona zawsze tego
chciała. - Uśmiecham się, ale bardziej do swoich wspomnień.
Pozwalam się im
objąć, wyłapuję co weselsze.
Laura czekająca na
mnie pod szkołą, Laura na pierwszej randce na plaży, Laura na
placu zabaw, Laura śmiejąca się do rozpuku z mojej przylizanej na
sesję fryzury.
Przeczesuję włosy
palcami i uśmiecham się ponownie. Napotykam troskliwe spojrzenie
siostry.
- Jest dobrze.
Nieprawda. Ale
uśmiecham się szczerze. Dla Lau.
Wsłuchuję się w
zwrotkę śpiewaną przez Rocky'ego, patrząc na publiczność. Tyle
twarzy, ale ja szukam tej jednej. Tak bardzo pragnę ją znaleźć,
ale to bez sensu. Ona jest setki mil stąd. Żywa lub...
Nie. Nie wolno mi
tak myśleć.
- Say,
can you read between the lines I'm singing?
Threw away the
only chance I had with you...
Maybe you'll
always be the one I'm missing.
All I got left
are the words that you said...
Całą energię
wkładam w refren, niemal wyję do mikrofonu. Wyrzucam z siebie ból,
żal, łzy, aż do jego ostatniego wersu.
- Got
me on a bender, I'm a great pretender...
Biorę parę
wdechów, nieprzerwanie szarpiąc za właściwe struny.
Ona tak lubiła tą
gitarę. Lubiła jej imię - Luna. Lubiła na niej grać, lubiła
patrzeć i słuchać jak ja gram.
Więc gram dla niej
jeszcze raz.
- Say,
can you read between the lines I'm singing?...
Ściskam mikrofon w
ręku, śpiewając kolejne słowa. Tą piosenkę napisałem dzień po
balu. I tego samego dnia nagrywaliśmy, by jeszcze móc ją umieścić
na LP.
Ostatnia zwrotka.
Czuję napływające
łzy, zamykam oczy. Fani śpiewają ze mną, mój głos nie daje się
złamać. Żadnego fałszu, jedynie czyste dźwięki.
Nie poddam się,
Laura. Ty się nie poddałaś, bez względu na nikłe szanse.
Oddaję wokal
zespołowi.
- Can
we go back, do it over?
Dotyk dłoni. Ciepło
skóry palców na moim przedramieniu.
Podnoszę powieki.
Na twarzach fanów coraz większe zdziwienie. Wszyscy na mnie patrzą.
Nie. Nie na mnie.
Przełykam ślinę,
przestając szarpać za struny. Zespół dalej gra. Zerkam w lewo,
gdzie Riker wyśpiewuje kolejny wers. Zauważam jego rozciągające
się w uśmiechu usta, on też na mnie spogląda.
Dotyk zmienia się w
uścisk, koścista, ale ciepła dłoń obejmuje mój nadgarstek.
Odwracam się
powoli, w ręku nadal trzymając mikrofon, który jednocześnie
przykładam do ust.
- Say,
can you read between the lines I'm singing?
Kakaowe oczy. Cały
świat nagle kurczy się i zamyka w jednej parze tęczówek.
Jej różowe, blade
usta układają się w uśmiech, gdy Riker w odpowiednim czasie
przejmuje refren.
Ale dla mnie nie ma
czasu, czasoprzestrzeń nie istnieje, Ziemia się nie kręci, a Obama
nie jest prezydentem USA.
Krew w żyłach
zamarza, serce przestaje bić, podstawowe odruchy zanikają.
- Cześć, blondasku
- mówi cicho, ale ja słyszę te słowa tak, jakby wykrzykiwała je
przez setki megafonów.
Ma na sobie za dużą
o dwa rozmiary bluzę, którą ukradła mi kiedyś z szafy, legginsy
i trampki. Jej długie, rozpuszczone włosy są w nieładzie.
Wygląda jak
przeciwieństwo osoby, którą pocałunkiem żegnałem na balu.
- Every
morning after I'm the same disaster, everytime it's "Groundhog
Day"...
Laura ukazuje rząd
równych zębów w szczerym uśmiechu.
Dopiero teraz do
mnie dociera - ona żyje.
Dotykam poszarzałej
skóry na jej policzkach. Ledwo ją muskam, w obawie, że się
rozpadnie, ale muszę się upewnić, że nie śnię.
Schudła. Getry nie
opinają jej tak, jak powinny, a bluza wisi jak na wieszaku. Policzki
ma zapadnięte, cienie pod oczami wyglądają jak pomalowane szarą
farbą.
Ale w oczach ma tą
samą radość, co zawsze.
Laura.
Zdaję sobie sprawę,
że to już koniec piosenki. Rozglądam się po scenie - rodzeństwo
i Ell patrzą na mnie z wesołą troską. Istnieje w ogóle coś
takiego jak wesoła troska? Teraz już tak.
Oni wiedzieli.
Za moimi plecami
setki fanów, a przede mną cały świat.
Przede mną cała
przyszłość.
- Laura - szepczę w
końcu.
Nie wiem, czy mnie
usłyszała w tym szumie, ale nie przestaje się uśmiechać.
Przechyla głowę, wtulając twarz w moją dłoń, jej włosy spadają
z barku i falą uderzają o łokieć.
Uśmiecham się.
Bezwładnie. Tak po prostu.
Przesuwam rękę
dalej, palce wplatam w jej włosy.
Ona wie, że
tęskniłem. Nie muszę tego mówić. Widzi to po ścieżkach na
skórze, wyżłobionych przez łzy, po podpuchniętych oczach,
zgryzionych wargach.
- Wróciłaś -
mówię jeszcze, a Laura nie przestaje na mnie patrzeć z coraz
większym szczęściem w kakaowych tęczówkach.
Po chwili czuję już
smak jej ust, czuję ich miękkość, kruchość. Miłość wydaje
się unosić w powietrzu wokół nas, oplatając nasze ciała swoją
magią.
Bredzę.
Ale miłość to
brednia właśnie. Brednia nie ma sensu, nie ma odwzorowania w
rzeczy, jest niedorzecznością.
Miłość to bezsens
istniejący poza pojmowaniem naszych rozumów.
Pocałunek trwa w
nieskończoność, nadrabia ponad miesiąc łez.
Nadrabia te
dziewięćdziesiąt osiem procent, które próbowało zabrać mi mój
chaos.
Nagle, jak zza
ścian, dobiega do mnie szum tłumu. To fani śpiewają, równo,
jednym chórem. Nie przerywając pocałunku wsłuchuję się w
kolejne słowa refrenu i rozpromieniam się, czując uśmiech Laury
na swoich wargach.
Cudny :*
OdpowiedzUsuńPłakałam. W życiu nie czytałam czegoś co mnie tak wzruszyło.
OdpowiedzUsuńNa białaczkę też można umrzeć... Ale w sumie to nie jest pewne. A zresztą o czym ja pisze? Zrozumieją to tylko ci co są blisko mnie i osobą, z którą prowadzę jednego z moich blogów.... Napewno odwiedzę bloga autorki tego cudownego One-Shota
http://socoolmybaby-raura.blogspot.com hej, założyłam bloga. może być? bardzo chce znać twoją opinię :)
OdpowiedzUsuńczytałam płacząc, a moja mama się na mnie patrzyła nie wiedząc o co chodzi - piękny
OdpowiedzUsuńHej założyłam nowego bloga, wpadniesz? :) http://paczkaprzyjaciol-raura.blogspot.com + Super rozdział :)
OdpowiedzUsuń