wtorek, 23 września 2014

Number 22.

Autor : moon.ratliff / Martynu :3
Blog : http://simple-story-about-life.blogspot.com

Dziękuję za kolejny świetny one shot, który został przesłany na moją skrzynkę pocztową. Naprawdę, pokochałam te opowiadanie od razu ♥
Komentujcie dla naszej cudownej bloggerki ☺ 




Zadziwiające jest, jak szybko człowiek potrafi się zmienić. Z zewnątrz. Kolor włosów, twarz, tatuaże, inne ubrania, charakter, usposobienie. 
Miłości nie zmienisz, choćbyś błagał.
Bo wewnątrz Ona nadal pozostaje częścią ciebie.

To był początek semestru.
Poniedziałek.
Siedząc na parapecie okna umiejscowionego w holu szkoły, rozmyślałem nad znaczeniem wszystkiego co mnie otaczało.
Lubiłem tu przychodzić w szczególności wcześnie rano, przed lekcjami, zazwyczaj ucząc się do jakiegoś testu. Nie umiałem uczyć się w domu, tym bardziej z czwórką kuzynów na karku, bo ciotka postanowiła odwiedzić moich rodziców.
Ostatnia klasa nie mogła poczekać, musiałem wkuwać w każdej wolnej chwili, jeżeli chciałem coś osiągnąć. Poprawka - jeżeli chciałem dostać świstek, który pozwoli mi iść do college'u.
Tak czy siak, ukończenie szkoły było moim priorytetem.
Przeważnie, bo nie zawsze mi wychodziło.
Tego ranka nie byłem zdolny do kontaktowania, tym bardziej do nauki. To był inny dzień. Już wstając z łóżka czułem się dziwnie melancholijny, psychicznie rozwalony. Usiadłem pod ścianą na przeciwko sali od matematyki, a wokół mnie rozrzucone kolorowe kartki samoprzylepne, zgniecione kulki, notatki z lekcji, jakieś amatorskie rysunki, w które bawiłem się na zajęciach, zakreślacze, pogięte papiery, naderwana teczka, zeszyty... Mogę się pokusić o stwierdzenie, że tak samo w tamtej chwili wyglądały moje myśli.
Wyostrzyłem słuch.
Szuranie butami, kroki na schodach. Spojrzałem na drugi koniec korytarzu.
I wtedy zobaczyłem ją.
Nieśmiała, nieporadna. Brązowe, kręcone włosy z grzywką spiętą do góry, biała koszulka, granatowa bluza, czarne spodnie i trampki. Niepewnie rozglądała się na wszystkie strony i patrzyła na zegarek. Jest nowa, to na pewno. Może przyjechała za wcześnie, bo nie wiedziała o której zaczynają się lekcje? A może została źle poinformowana? A jeżeli pomyliła budynki? Pomyliła szkoły, miasto i już nigdy więcej jej nie zobaczę? Ile bym wtedy dał, żeby ktoś odpowiedział mi na te pytania.
Moje myśli, cała ta sytuacja, targające dziwne emocje - to były sekundy. Jej wzrok skierowany w prawo zatrzymał się na mnie.
Jedyne co byłem w stanie robić, to patrzeć na nią. Tylko patrzeć, strącając na drugi plan oddychanie, a co dopiero mruganie.
Odezwać się?
Tylko tyle mój mózg zdążył wygenerować. Jej obraz zasłonił mi ktoś inny.
Chłopak, którego znałem z mojej klasy wparował przed dziewczynę. Tony, jeżeli dobrze pamiętam. Pewnie idzie na trening, dlatego jest tak wcześnie. Zaskoczona odwzajemniła pogodny uśmiech, którym ją obdarzył, podczas kiedy ja karciłem się w myślach, za refleks szachisty. Nie słyszałem o czym rozmawiali, albo po prostu nie chciałem słyszeć. Byłem świadomy, że to on stawał się pierwszą osobą, którą poznała w tej szkole i że pewnie zaoferował jej oprowadzenie po budynku i cholera wie co jeszcze. Ta myśl bolała mnie i nie dawała spokoju do końca dnia.
Na moje szczęście, nie mogło być tak źle cały czas.


~♦~
Spotkałem ją na angielskim. Od kiedy pamiętam siedziałem w ostatniej ławce w prawym rzędzie od okna. To właśnie stamtąd patrzyłem jak speszona krąży między stołami. Obok mnie było wolne miejsce i krzyczałem, wrzeszczałem, wręcz błagałem niebiosa, żeby to ona je zajęła. Na próżno. Po co miała by siadać ze mną, skoro ławka obok jest w ogóle nie zajęta?
W klasie panował wielki szum, pan Anderson jeszcze nie przyszedł. Spoglądając ukosem na brunetkę, która wertowała kartki w książce, wyciągnąłem zeszyt i zamierzałem uwiecznić jakieś bazgroły na jego okładce. Wyciągnąłem piórnik. Długopis, długopis... Wysypałem całą zawartość na ławkę, szukając. Jakiś czerwony cienkopis (ja wcale nie przerabiałem nim ocen...), złamany miniaturowy ołówek i pusty wkład do pióra, cokolwiek on tu robi, skoro nigdy piórem nie pisałem.
- Um, coś ci upadło.
Omal nie spadłem z ławki. Końcówki brązowych loków połaskotały mnie po policzku, ciepły głos wprawił w ruch przyjemne dreszcze na plecach. Stała obok mnie trzymając w ręku gumkę do mazania.
- Dzięki. - wydukałem. Ogarnij się, teraz albo nigdy. - Szukałem długopisu ale musiałem go nie zabrać i teraz nie wiem co robić bo nie mam czym pisać ani zapisywać chociaż to przecież to samo prawda?
Słowa wyszły ze mnie jak z karabinu maszynowego. Wstrzymałem oddech, szykując się na jej reakcję, która zmiesza mnie z błotem.
- Pożyczyć ci? Mam dwa.
- Jeśli chce-esz. - wyjąkałem.
Uśmiechnęła się ciepło i podała mi dłoń.
- Ally.
Czy to niebiańska muzyka? Słyszę dźwięki harfy, widzę kolorowe gwiazdki... To się naprawdę dzieje?
Wstałem jak oparzony.
- Austin.
Uścisnąłem jej dłoń martwiąc się czy nie robię tego za mocno, ani za lekko. Spiąłem się wewnątrz i uśmiechnąłem się najlepiej jak umiałem.
I tak robiła to piękniej.
Odwróciła się do swojej ławki, szukając zapewne długopisu kiedy ja powoli opuszczałem rękę, czując miłe mrowienie na palcach.
Tak się zaczęło.
Nie, nie piękne życie, miłość czy ogromna przyjaźń.
Tak się zaczęło moje osobiste piekło.
To znaczy... Na początku było w miarę dobrze. Przy czym jako początek mam na myśli pierwsze trzy dni kiedy z nią nie rozmawiałem, a pod ''w miarę dobrze'' ukrywało się ''jestem w stanie oddychać kiedy na nią patrzę''.
Coś w tym stylu.
Ale później było gorzej.
Przed następną lekcją Ally sama zaczęła rozmowę. Teoretycznie powinienem się cieszyć i nie mówię, że tak nie było ale słuchać jej, a rozmawiać z nią i liczyć się ze swoim idiotyzmem to co innego. Hamowała mnie i paraliżowała, bo zwyczajnie nie chciałem się zbłaźnić. Dopiero po jakimś czasie, kiedy usłyszałem jej słodki śmiech, jakim traktowała moje dziwne zachowania, zrozumiałem że to zielony znak, że mogę się otworzyć.
Przez około miesiąc naszą tradycją były piętnastominutowe rozmowy przed angielskim. To były najpiękniejsze minuty w moim życiu.
Aż do jednego dnia.
Klasa dzisiaj wyjątkowo darła się na całe gardło, a w powietrzu ciągle latały papierowe kulki. Lekcja już się dawno zaczęła, pan Anderson już pewnie wychodzi z pokoju nauczycielskiego, a Ally nadal nie było. Pogodziłem się z informacją, że już pewnie nie przyjdzie, co było normalne, przecież miała prawo być chora, albo nie móc być na zajęciach. Tylko czemu mnie to tak denerwowało?
Wręcz położyłem się na ławce i podparty na ręce zacząłem bazgrać na osobnej kartce coś, co miało przypominać smoka, mając gdzieś otaczające mnie wydarzenia. Zignorowałem ciszę oznaczającą przybycie nauczyciela i dźwięk krzesła odsuwanego zaraz obok mnie.
- Powinien mieć złoto-brązowe oczy. Jak ty.
Ally nic sobie nie robiąc z mojego wewnętrznego zawału, zaczęła się rozpakowywać na miejscu obok mnie.
Usiadła ze mną.
- Co tu robisz? - zapytałem uspakajając bicie serca. - Nie żebym miał coś przeciwko, ale...
- Anderson to fajny facet. - przerwała mi. - Czekałam na niego na holu, pomyślałam, że skoro tak fajnie nam się rozmawia przed lekcjami, to czemu by tego nie przedłużyć?
- Czemu nie... - mruknąłem z nieopanowanym uśmiechem, patrząc jak zgrabnymi dłońmi wyjmuje notatki z torby.
- Tak tylko na marginesie, pomagasz mi z gramatyką, gdyby pytał. - zaśmiała się i rzuciwszy torbę na podłogę spojrzała na mnie. Podparty na ręce nadal na nią patrzyłem.
- No co?
- Lubię patrzeć jak się uśmiechasz.
Nie miałem czasu nawet żeby nawrzeszczeć na siebie w myślach. Wystarczył jeden jej rumieniec, żebym zapomniał o całym świecie.
-Naprawdę myślę, że powinien mieć złoto-brązowe oczy. - powiedziała cicho.
- Z reguły nigdy nie koloruję swoich rysunków.
- A powinieneś. Życie w kolorze jest piękniejsze.
Miała rację. Tylko nie wiedziała, że sama pokolorowała moje życie.


~♦~


Zleciał kolejny miesiąc. Te czterdzieści pięć minut spędzanych z nią trzy razy w tygodniu, były wspaniałe, idealne. Rozmawialiśmy o wszystkim i pomimo, że sam zadowoliłbym się głupimi pogadankami ''o pogodzie'' ona sama wyciągała odważniejsze tematy. Była zagorzałą działaczką charytatywną, od kiedy skończyła szesnaście lat zgłosiła się na wolontariat do miejskiego szpitala. O pomocy ludziom mówiła z błyskiem oku i ogromnym zaparciem. Poruszała też tematy braku tolerancji, dla osób niepełnosprawnych. Bolało ją to, ale była silna. Uwielbiałem słuchać jej głosu. Najlepsze lekcje mojego życia mijały strasznie szybko, a chciałem rozmawiać z nią całą wieczność. Mogłem starać się o spotkania po szkole, po zajęciach i raz tego spróbowałem. Raz.
Odmówiła, mówiąc, że obiecała pomóc w nauce Tony'emu. Zapewniała, że będzie miała czas w następnym tygodniu, ale nie chciałem już jej zawracać głowy. A ona zapomniała.
Kolejny poniedziałkowy ranek.
Stanąłem na przeciwko mojego ulubionego parapetu, i omal nie zrzuciłem wszystkich swoich notatek i papierów na podłogę. Nie wiem kto śmiał postawić tutaj wielką donicę z kwiatami, ale to było po prostu wredne. Tyle lat nic tu nie było, nagle zachciało się im upiększać wnętrze?
Spojrzałem na zegarek. Szósta czterdzieści dwie. Nie miałem zamiaru wracać do domu. Zacząłem się zastanawiać nad innym miejscem, gdzie będę mógł się uczyć.
I tak przez ponad dwadzieścia minut snułem się po szkole, raz po raz spotykając spojrzenia woźnych i sprzątaczek. Znali mnie z widzenia i wiedzieli co tu robię.
Jedynym pomieszczeniem, do którego miałem dostęp i było odizolowane od innych, była szkolna sala teatralna. Ogromna scena z kurtyną, wielka widownia na przeszło siedemset osób, obszerne kulisy i miejsce dla miejskiej orkiestry.
- Halo?
Mój głos odbił się od ścian pomieszczenia. Panowała tu świetna akustyka.
Rzuciłem swoje rzeczy na siedzenia w przedostatnim rzędzie, a sam rozłożyłem się na kilka krzeseł. Opierając głowę na pogiętym plecaku, zagłębiłem się w Teorii pola krystalicznego.
- Spokojnie, to nic wielkiego... To tylko jedna piosenka, wystarczy że wyjdziesz i ją zaśpiewasz, spokojnie.
Na początku myślałem, że to mój mózg sprzeciwia się nauce i wytwarza jakieś halucynacje. Pewny debilizmu mojego umysłu, podniosłem się na łokciach i rozejrzałem.
Stała tam. Na scenie.
Omal nie spadłem na podłogę. W ostatniej chwili podparłem się ręką. Wyjrzałem jeszcze raz. Musiała wejść za kulisy, nie ma jej. A może nie było? Może rzeczywiście powoli wariuję?
Korzystając z sytuacji zrzuciłem wszystkie swoje rzeczy na podłogę, na wszelki wypadek, żeby mnie nie zauważyła. Kucnąłem nisko za siedzeniem w następnym rzędzie, żeby mieć dobrą widoczność i dobrą kryjówkę jednocześnie.
Wróciła.
- Spokojnie, oddychaj... - powtarzała ja mantrę, chodząc nerwowo. W pewnym momencie stanęła na środku, tyłem. Nie byłem pewny co chce zrobić.
Zaczęła śpiewać.


Nobody sees, nobody knows
We are a secret, can't be exposed.
That's how it is, that's how it goes
Far from the others, close to each other.
Cicho, delikatnie, jak zza mydlanej bańki.
Byłem urzeczony. 
Pomimo, że na końcu zachrypła i musiała odkaszlnąć, nic nie potrafiło zniszczyć tego ideału, którego w niej wtedy zobaczyłem. Dopiero teraz była sobą w stu procentach.
A ja coraz bardziej się zakochiwałem.
~♦~
Zawsze zarzekałem się, że nigdy nie pójdę na trening szkolnej drużyny football'u. 
Nie lubiłem obietnic, nawet przed samym sobą.
Nigdy nie brałem udziału w żadnych zajęciach pozalekcyjnych od kiedy panna Valory zbeształa moje umiejętności do tańca w drugiej klasie podstawówki. Nigdy, aż do dziś. 
Wychowawca mojej klasy uznał, że obszerne zainteresowania będą dobrze wyglądały na podaniu na studia. Jak więc może zareagować uczeń pod presją nauczyciela?
Zgodziłem się. 
Fizykę i historię w moim planie dnia zastąpiło dwu godzinne katowanie piłką na świeżym powietrzu. Słodko.
Poprawka. Godzinne. Po pierwszych czterdziestu minutach trener dla mojego własnego zdrowia zaproponował mi dojście do siebie w szatni. No, może nie użył tak ładnych i cenzuralnych słów, żebym mógł to nazwać ''propozycją'' ale ważne, że wśród śmiechów i wrednych uwag mogłem usiąść i zacząć oddychać jak normalny człowiek.
Zrzuciłem z siebie wszystko, wszedłem pod natrysk. Jak bardzo trzeba być okrutnym, żeby zmuszać młodzież do takiego wykończenia? Tym bardziej, że moim ostatnim, poważniejszym wysiłkiem fizycznym była pomoc mamie przy przenoszeniu szafy. Nadal mam po tym zakwasy.
Z chęcią zostałbym pod prysznicem dłużej niż cztery minuty, ale nagle woda zaczęła być przeraźliwie lodowata. Jęknąłem i przebrałem się w normalne ubrania, które nie były dwu tonowym strojem ochronnym. Zegarek wskazywał w pół do drugiej. Jeszcze pół godziny.
Nie mogłem wyjść wcześniej z treningu, i chociaż błagałem trenera, był nieugięty. Usiadłem na trybunach krzyżując nogi i wyciągnąłem szkicownik.
Delikatne rysy twarzy, pięknie wykrojone usta.
Mały nosek, duże, ciemno oprawione oczy.
Uroczy uśmiech, zmysłowe włosy.
Tak.
Niewątpliwie była niesamowita. 
- Co rysujesz?
Zeszyt wyleciał w górę, a ja rzuciłem się za nim. Straciłem równowagę, sturlałem się kilka rzędów do przodu. Moja głowa i prawe kolano mocno uderzyły w drewniane ławy. Syknąłem z bólu, ale podniosłem się żeby widzieć dziewczynę.
- Żyję! 
Ally roześmiała się tak słodko i tak szczerze, że przysiągłem sobie -  będę zawsze starał się robić coś, co ją rozśmieszy, nie ważne co to będzie, czy ile będzie mnie to kosztować.
- Co się stało, że zacząłeś kolorować?
Cholera. Ma rysunek!
- A tak jakoś. - odezwałem się nerwowo. Potykałem się o własne nogi, żeby tylko znaleźć się jak najszybciej obok niej. - Już jesteś po zajęciach?
- Tak, ale czekam aż Tony skończy trening, umówiliśmy się.
No tak, jasne.
- Jest twoim chłopakiem?
- Spotykamy się.
Pokiwałem głową.
- Mogę? - wskazałem na szkicownik. Zaprzeczyła. - Oj no weź, to trochę żenujące. - jęknąłem.
- Czemu? Rysujesz naprawdę świetnie, nie widzę w tym nic niestosownego.
Rysujesz naprawdę świetnie. Z jej ust, brzmi jak otrzymanie Nobla.
- Nawet kiedy rysuję ciebie? - zapytałem ostrożnie.
- Nawet wtedy. - uśmiechnęła się patrząc mi w oczy. Gestem ręki wskazała mi, żebym obok niej usiadł. Skrzyżowała nogi i posunęła się, robiąc mi miejsce.
- Poza tym, nikt nigdy mnie nie rysował, a to jest serio wspaniała praca.
Wspaniała praca...
- Możesz go wziąć. - zaproponowałem szybko. Spoglądała raz na mnie, raz na rysunek.
- Ale pod jednym warunkiem.
Dla ciebie wszystko.
- Jakim?
- Podpiszesz go i dodasz dedykację.
Uśmiechnąłem się z wnętrza i wziąłem od niej szkicownik. Kilkoma ruchami wypisałem swoje imię, a pod spodem ''Z dedykacją tylko dla Ally''.
- Czemu tylko?
- Żebyś poczuła się wyjątkowa.
Patrzyła na mnie przez chwilę, z różanym rumieńcem. Poruszyła się prawie nie widocznie, jakby wahając się.
Przybliżyła głowę do mojej twarzy. Otoczył mnie jej uroczy zapach, jakby fiołki i mięta. Sparaliżowany nie wiedziałem co robić. Przyłożyła usta do mojego policzka, a jej długie rzęsy musnęły moją kość policzkową. Delikatnie ucałowała skórę i powoli się odsunęła, otwierając oczy. 
Co się właśnie stało?
- Dziękuję. 
Otworzyłem usta, sam nie wiem po co. Może żeby wydukać nie ma sprawy? A może, żeby samemu podziękować? Nie mam pojęcia, ale i tak ktoś mi przeszkodził.
- Ally!
Tony krzyknął z boiska. Spojrzeliśmy w jego kierunku, ciągle machał. Brunetka skinęła mu lekko ręką i posłała uśmiech. 
- Myślę, że na mnie już pora. - powiedziała wstając. Automatycznie znalazłem się obok niej. - Jeszcze raz, dzięki. 
- Nie ma sprawy.
A jednak.
- Do zobaczenia!
~♦~
Koniec semestru.
Koniec roku.
Jak to wszystko szybko zleciało.
Nim się obejrzałem, stałem przed lustrem w białej koszuli, czarnych spodniach i czarnych trampkach.
- Jesteś pewna, że muszę tam iść?
Mama nie dawała za wygraną. Siłą zwlokła mnie z łóżka, uprzednio wywarzając drzwi od pokoju, bo nie chciałem jej otworzyć. Wepchnęła mnie z ciuchami do łazienki i nie pozwoliła wyjść, póki się nie przebrałem.
- Tak, jestem pewna. Wszystko będzie w porządku.
- Nic nie będzie, nie mam nawet pary. - mruknąłem. 
- A ta Ally? - zapytała, trzymając moje ramię. Popatrzyłem na nią z politowaniem.
- Nie wiem, nie rozmawiałem z nią. Przedtem mówiła, że nie przyjdzie. 
- Nie przejmuj się. - uśmiechnęła się. - Na pewno to będzie miły wieczór.
Przytuliłem ją, sam nie wiem czemu. Moja mama zawsze należała do niezwykle ciepłych i serdecznych osób, chciałem jej za to w jakiejś części podziękować.
- Och, koniec tych czułości bo się zaraz rozkleję. - zaśmiała się. - Chodź, zrobimy ci zdjęcie.
- Maamooo - jęknąłem. - chcesz uwieczniać w albumie rodzinnym, że poszedłem na bal bez dziewczyny?
- Jak tak ci na tym zależy, to nie ma sprawy. Rydel! - krzyknęła. - Zejdź na dół!
Kilka sekund później moja siostra zbiegła po schodach z rozwalonymi włosami i kawałkiem czekolady w ustach.
- Co je.. Och! - rozczuliła się jak na mnie spojrzała. - Mój mały braciszek idzie na bal?
- No właśnie nie idzie! Czeka na pamiątkowe zdjęcie, a głupio mu bez dziewczyny. - żachnęła się mama i przybiła Delly żółwika. No tak, dobijajcie mnie bardziej!
- Przybywam z odsieczą! 
Stanęła obok mnie i robiąc głupie miny do obiektywu, śmialiśmy się sami z siebie. 
- Nie bój żaby brat, znajdziesz tą jedyną, jeszcze zobaczysz, że sama do ciebie przyjdzie!
- Dzięki... Spodziewajcie się mnie za góra pół godziny! - krzyknąłem na odchodne i zamknąłem za sobą drzwi.
Wieczór był ciepły, na zegarach widniała dopiero siódma godzina. Szedłem uliczkami bawiąc się telefonem, starając zaprzątać myśli czymś innym, niż kompletnym upokorzeniem się, co na pewno nastąpi. Mijałem kolejną latarnię, kiedy obok mnie pojawił się samochód. Jechał moim tempem. Szyba odsunęła się.
- Co tak sam idziesz, stary?
Dez jak zwykle pełen optymizmu. Miał powody do radości, na drugim siedzeniu znajdowała się jego dziewczyna. Od i Carie byli razem już od kilku lat. Idealnie do siebie pasowali i nie można było temu w żaden sposób zaprzeczyć.
- A mam wybór? - mruknąłem.
- A no masz. Możesz iść sam tymi uliczkami, wyglądając jak zbita panda bez przyjaciół, albo wejść do naszego świetnego auta i załapać imprezowy klimat.
- Co Jeżeli nie chcę?
- Och, przestań Moon! - blondynka wyrzuciła ręce w górę. - To, że masz zapłon szachisty i nie zaprosiłeś jej na bal nie jest naszą winą i nie oznacza końca świata! Więc wsiadaj do samochodu, dzieciaku jeden, albo sama cię tu wepchnę siłą!
Jakbym słyszał moją mamę.
Huh.
Miała rację. 
Dez się zatrzymał, a ja wsiadłem.
- Kierunek - najlepsza noc w naszym życiu! 
~♦~
- Mogę prosić?
Dez nadstawił Carie swoje ramię z miną rasowego dżentelmena. Dziewczyna wcieliła się w rolę. 
- Ależ oczywiście.
I żwawo udali się do wejścia na salę.
Powlokłem się za nimi, będąc pewnym, że za moment tą samą drogą będę wracał do domu. Zapowiadało się nudno, a ja wiedziałem to jeszcze za nim wszedłem na teren szkoły. Z Ally na pewno byłoby inaczej - pomyślałem.
Z miejsca pożałowałem.
Pod chodnik podjechało czarne Porsche. Zza siedzenia kierowcy wyszedł Tony ubrany w cholernie perfekcyjnie wykrojony, stalowy garnitur, z białą różą w kieszonce. Pewnym krokiem obszedł samochód i otworzył drzwi dla pasażera.
Zamarłem.
Delikatna, skromna, biała sukienka przed kolano, rozkloszowana u dołu. Włosy spięte do góry, tylko kilka pasm spływających wzdłuż twarzy. Szyja ozdobiona drobnym, srebrnym naszyjnikiem z zawieszką w kształcie listka. Na nogach białe trampki przed kostkę.
Zauważyła mnie. Pomachała. Zacisnąłem usta w wymuszonym uśmiechu i poruszyłem ręką. Tony posłał mi obojętne spojrzenie i łapiąc Ally za dłoń udali się na salę.
Byłem pewien, że dzisiaj nie zniosę ich widoku.
Drzwi zamknęły się za nimi z hukiem.
A może to był dźwięk mojego roztrzaskującego się serca?
Pobiegłem.
~♦~
- Austin, ktoś do ciebie!
- Nie chcę nikogo widzieć!
Rozpłakałem się z bezradności
Tu nawet nie chodziło o zazdrość. Owszem, zżerała mnie od środka, ale to złość mnie niszczyła. Byłem zły na tamten dzień, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem, byłem zły na nauczyciela angielskiego, który pozwolił jej ze mną siedzieć, byłem zły na osobę która postawiła te pieprzone kwiatki na parapecie, przez co znalazłem się na sali, byłem zły na trenera, który pozwolił mi zejść z boiska i zacząć z nią rozmawiać, byłem zły na własną mamę, która zmusiła mnie do wyjścia z domu, ale...
Ale przede wszystkim, byłem cholernie wkurzony na samego siebie.
Że za każdym razem nie potrafiłem powiedzieć przy niej niczego więcej.
- Myślę, że to jest jedyna osoba, którą chcesz widzieć.
- Naprawdę, nie musi pani, jeżeli on nie chce...
- Nie martw się słoneczko, to nic takiego.
Zerwałem się z łóżka, w biegu ścierając łzy z twarzy... Stanąłem na środku schodów.
- Hej.
Rozwalone włosy, rozmazany tusz, naderwana sukienka i zadrapany policzek. 
Cokolwiek się stało.
Zabiję gnoja.
- Hej. - odpowiedziałem.
~♦~
- To naprawdę ty? Nie wierzę!
Leżała na łóżku, z skrzyżowanymi nogami u góry i oglądała album z moimi zdjęciami z dzieciństwa. Oddałem jej swoją koszulkę, krótkie spodenki Rydel i łazienkę do dyspozycji. Przemyła się, włosy związała w niedbały kucyk, a sukienkę wyrzuciła, mówiąc, że nie chce już mieć z nią nic wspólnego. Nie pytałem co się stało.
W każdym razie tym razem wyglądała trochę inaczej. Była słodka, urocza, rozbawiona i taka... moja? Czułem, że chociaż teraz może być przez chwilę tylko moja.
- Taaak, to ja. A ta roztrzepana wiewiórka obok to Dez, byliśmy w drugiej klasie. - wstałem z podłogi. - Poczekasz chwilę? Przyniosę nam kakao.
- Rozpieszczasz mnie! - zaśmiała się.
Bo jesteś tego warta.
- Zaraz wracam.
W kuchni nie obeszło się bez ''ukrytych'' uśmieszków mojej mamy. Niby nie zwracała uwagi, ale kiedy wlewałem gorące mleko do kubków, odrzuciła gazetę i w prost spytała:
- To ona, prawda?
- Tak. - westchnąłem, szczerząc się sam do siebie.
- Widać. 
- Co masz na myśli?
Odwróciłem się i odłożyłem kubki na twardą tacę.
- Po tobie. Widać po tobie. - odpowiedziała. 
- Aż tak? - uśmiech nie schodził mi z twarzy.
- Idź już do niej, bo zaraz zejdziesz ze szczęścia. - dostałem w ramię. Zabrałem ze sobą kakao i udałem się schodami na górę.
Pchnąłem drzwi nogą, bacznie obserwując, czy aby na pewno niczego nie wylałem.
- Moja mama jest bardzo wści... - spojrzałem na nią.
Siedziała po turecku na łóżku i zasłaniała usta dłonią. Na jej policzkach błyszczały ślady łez. Co się stało?! 
Odpowiedź była na kartce, którą trzymała. A ja wiedziałem co na niej jest.
- O nie, nie, nie, nie, nie... Błagam, powiedzcie, że to żart... Nieee. - jęczałem trzymając się ze głowę. Zabrałem jej papier, zgniotłem go w kulkę i wrzuciłem do kosza. Ally pozostała nie wzruszona, ciągle w tej samej pozycji.
- Ugrh! Ja zawsze muszę coś spieprzyć, zawsze! Cokolwiek by to nie było! Nie wiem co mam powiedzieć, Bożeee, co za upokorzenie, bo to nie tak jak myślisz, ja po prostu chciałem tylko...
Dopiero teraz to zauważyłem, kiedy zdjęła dłoń z ust. Uśmiechała się lekko.
Uśmiechała?
Zdezorientowany, brnąłem dalej.
- Wiem, że teraz pewnie zrobi się dziwnie i niezręcznie ale może spróbujmy zapomnieć? Tak, to będzie dobre rozwiązanie...
- A co jeżeli ja nie chcę zapomnieć? - odezwała się.
Stanąłem jak wyryty. Patrzyłem na nią, jak ocierała policzki, jak wstawała i podchodziła do mnie. Zatrzymała się dziesięć centymetrów przede mną.
- Zakochanie we mnie opisałeś jakbym była umierającą osobą, a ty rozmawiałbyś ze mną po raz ostatni. Użyłeś tak pięknych słów, jakbym była nie wiadomo kim! Każdy mój detal, moją wadę i cechę charakteru opisywałeś tak starannie i wspaniale, że tylko imię, którego tam widniało utwierdzało mnie, że to wszystko jest o mnie. Trudno byłoby mi się nie rozpłakać, przy takim wyznaniu. I nie chcę zapomnieć, że to czytałam.
Jej oczy nadal błyszczały się od łez, które przed chwilą ścierała. Była bliska rozpadu emocjonalnego, a ja po prostu stałem tam i patrzyłem.
- Dlaczego nie powiedziałeś tego wcześniej?
- Ale Tony...
- Och, przestań! - wkurzyła się. - Ten wyimaginowany pozer był dla ciebie przeszkodą? Spotykałam się z nim tylko dlatego, że był jedyną osobą w tej szkole, która miała na tyle odwagi żeby się ze mną umawiać i pomagać, a do ciebie nie docierały żadne sygnały! Poszłam z nim na ten bal z tego samego powodu! Był jedynym, który miał odwagę podejść i bez zbędnego gadania czy pustego flirtowania, po prostu mnie zaprosić.
- To dlaczego jesteś tu ze mną, a nie tam z nim?
- Bo mnie skrzywdził, a ty nie. - powiedziała. W oczach już nie było łez. Widziałem tylko sfrustrowanie i te same iskierki co zawsze. - Jakoś przeboleję to, że jesteś nieśmiały. Jesteś przy tym bardzo zabawny.
Parsknęła serdecznym śmiechem, wpatrując się w podłogę. Może mi ktoś powiedzieć, co się właśnie dzieje?
- Więc co teraz? - zapytałem.
- Teraz coś mi udowodnisz.
Wzięła moje ręce i położyła na swoich biodrach. Przysunęła się bliżej i podniosła wzrok.
- Jak myślisz, na co teraz czekam? - spytała cicho. Moje serce przyspieszyło. To się nie dzieje naprawdę.
- Na przytulasa i bajkę na dobranoc? - uśmiechnąłem się niemrawo. Zaśmiała się. Bije coraz szybciej...
Ally stanęła na palcach i przybliżyła się mocno do mojej twarzy. Nadal patrzyła mi w oczy.
- Dostanę znowu całusa w policzek, tak jak wtedy? - wyszeptałem. Kąciki jej ust uniosły się do góry, ale przez dłuższą chwilę nic nie mówiła. Zaraz zejdę.
Przyłożyła wargi do moich ust i pocałowała mnie delikatnie. Zakręciło mi się w głowie, ale trzymałem się w sobie, żeby czasami nie upaść. Wplotła palce w moje włosy z tyłu głowy, kciukiem gładząc kark. Moje serce odliczyło do zera i wybuchło nieograniczonym szczęściem. Mocniej owinąłem ją ramionami w pasie i przyciągnąłem do siebie. Uśmiechnęła się przez pocałunek. Spod rzęs spojrzałem na nią by sprawdzić czy nie śnię, czy zaraz telefon nie wybudzi mnie z letargu. Zamknąłem oczy bo nic takiego nie nastąpiło. 
Odsunęła się ode mnie po dłuższej chwili i ucałowała obydwie powieki, które dopiero teraz otworzyłem. Widziałem jak zagryza dolną wargę i czułem jej ciepły dotyk na policzku. Ucałowałem jej czoło.
- Robisz postępy. - szepnęła wesoło.
- Uczę się od najlepszych. 
- Chyba od najlepszej. Liczba pojedyncza, nie mam zamiaru oddawać cię do nauki nikomu innemu.
Zaśmiała się słodko. Odruchowo, nie myśląc, cmoknąłem ją w usta.
- Coraz lepiej.
Pocałowałem ją ponownie.
Mama miała rację. 
To był miły wieczór.

sobota, 20 września 2014

Number 21 "Never say never"

Autorka: Ala W.

Możecie mnie opieprzać ile wlezie. Kompletnie zapomniałam, żeby wchodzić na drugą pocztę i dodawać one-shoty. A kto tak tylko potrafi? CRISTAL >.< Ala, twój one shot jest świetny! Czytałam go na jakimś innym blogu i od razu się w nim zakochałam ♥ 
Czytajcie i komentujcie, a ja jutro postaram się dodać kolejnego one shota :3

**Oczami Rydel**
- Nie, Laura nie! - zrezygnowana opieprzałam przyjaciółkę. 
- Ja i tak wiem, co wiem!
- Wiesz, co? Mam dość. - wyszłam z pokoju. Wiedziałam, że Laura potrafi być natrętna, ale nie, że aż tak.
- Po prostu wiesz, że mam rację! - wrzasnęła jeszcze. Ugh! Nie no nie mogę.
- Ross?! Weź zabierz, gdzieś tą twoją ciężarną narzeczoną, bo nie wyrabiam! - Lau wychyliła z się z mojego "królestwa" cała Happy. Mi tam do śmiechu nie było.
- Po prostu Ryd nie chce przyznać, że podoba jej się Ellington. - odparła pewnie po czym podeszła do Ross'a i pocałowała go w policzek. Jak uroczo. Są razem od ponad dwóch lat i już planują wspólną przyszłość. Chciałabym mieć takie szczęście w miłości. U mnie jest tak, że jak kogoś poznam to albo zajęty, albo zboczeniec, który maca po tyłku. Taka prawda. Spójrzmy  na przykład na takiego Ellington'a. Totalny dupek, mój dawny przyjaciel. Niedawno chodził z Kelly, ale z nim zerwała, bo uznała, że to uczucie, które było między nimi się "wypaliło". Teraz chodzi załamany i nie zwraca na mnie żadnej uwagi. Nie żeby mnie to cokolwiek obchodziło, bo przecież już się nie przyjaźnimy. A jednak trochę to boli. Nie! Koniec. Nie ma tematu.
- Dells o czym tak intensywnie myślałaś? - Ross wyrwał mnie z mojej krainy głupoty.
- Ja wiem o czym. - Lau skakała z radości w miejscu.
- Ty się lepiej zajmuj planowaniem ślubu . Ja to zawsze mam pecha. Idę na spacer! - ostatnie zdanie prawie wykrzyczałam. W pośpiechu ubrałam buty i wyszłam z domu głośno trzaskając drzwiami. Przechodziłam obok różnych sklepów, wystaw, parków i rozglądałam się. Czasami, kiedy jesteśmy w pośpiechu nie zauważamy tych pięknych krajobrazów, które nas otaczają. Usiadłam na ławce przed spożywczakiem i uważnie obserwowałam parkę, która cmokała się niedaleko cmentarza. Chciałabym mieć chociaż połowę tego szczęścia. Nie ważne gdzie, nie ważne w czym, ale ważne, że z tym kimś wyjątkowym. Postanowiłam udać się na grób rodziców. W pobliskim sklepie kupiłam znicza i zapałki i ruszyłam. Kiedy stałam już przy pomniku zachciało mi się płakać. Dlaczego ich tu nie ma?! Dlaczego w chwili, kiedy najbardziej ich potrzebuję nie mogę z nimi porozmawiać?! To bardzo przykre. Pamiętam jak kiedyś Rocky zabrał moją ukochaną, szmacianą lalkę i goniłam go po całym domu z pistoletem na wodę, a wtedy mama wkroczyła do akcji i go zganiła. Albo jak miałam cztery lata i chodziliśmy razem na plac zabaw. Tam poznałam Ellington'a. Na samo wspomnienie oczy mi się zaszkliły, a po policzku spłynęła pojedyncza łza. Dlaczego ja?! To wszystko jest takie trudne. Najpierw śmierć rodziców, potem poznanie sióstr Marano, które przywróciły barwy do naszego życia, impreza, ciąża Laury, zaręczyny i niedługo ślub. A najgorsze jest to, że przez ten cały czas każdy znalazł swoją wielką miłość i szczęście tylko nie ja. W moich rodzicach zawsze miałam oparcie, a teraz, kiedy przeżywam ciężką depresję, muszę siedzieć tutaj i wylewać niepotrzebnie swoje łzy, tylko dlatego, że tak cholernie tęsknię.
- Rydel? Ty płaczesz? - obok mnie zauważyłam Ratliffa z bukietem kwiatów. Pewnie chciał położyć je na pomniku. To miłe. Mimo, że nie byli to jego biologiczni rodzice zamieszkał z nami, kiedy zostawiła go matka. Miał trudne dzieciństwo i razem z rodzeństwem przez cały czas próbowaliśmy mu pomóc. Mama i tata traktowali go jak syna, a my jak brata. Cieszę się, że nie zapomniał. - Co się stało? - spytał troskliwie. Nie miałam siły, żeby mówić, więc po prostu podniosłam się z ławeczki z wpadłam mu w ramiona. Potrzebowałam teraz jakiegoś wsparcia. Zawsze jak tu przychodzę zaczynam ryczeć. Ell puścił bukiet, zaskoczony moim nagłym "atakiem" i mnie objął. Czułam się swobodnie w jego towarzystwie. I mimo iż ostatnio nie miał dla mnie czasu wciąż uważałam go za przyjaciela. Mocniej się w niego wtuliłam i zaczęłam cicho szlochać. Chciałam pozbyć się tego całego ciężaru. - Ciii...nie martw się. Z czasem będzie lepiej. - starał się mnie pocieszyć delikatnie kołysząc. Pomogło. Już po niecałych dziesięciu minutach przestałam płakać, a na twarz wkradł się lekki uśmiech. - Widzisz? I po grymasie. - zaśmiałam się. Przyjaciel chciał się już odsunąć, ale go przytrzymałam.
- Jeszcze nie. Zimno mi. - Ell uśmiechnął się szeroko i wciąż objęci udaliśmy się do domu.
***
- A Ryd się zakochała, a Ryd się zakochała! -  siostry Marano zaczęły się drzeć skacząc dookoła mnie. Tak, jak pewnie wszyscy się domyślają, opowiedziałam im wczorajszą historię z cmentarzem. Kiedy tylko wspomniałam o Ratliffie zaczęły piszczeć i tańczyć ze szczęścia. Nie wiem, co im tam wesoło. Nagle Laura stanęła i zaczęła trzymać się za brzuch.
- Lau. Co się dzieje? - spytała Van podchodząc do "poszkodowanej".
- Ross! Chodź szybko! - wrzasnęłam wychylając się z pokoju. Blondyn zjawił się w nim z prędkością światła.
- To już. - wyszeptała młodsza Marano ledwo łapiąc oddech.
- Co już?
- A jak ci się wydaje idioto! Ona rodzi! No weź coś zrób! - zaczęłam panikować i biegać w kółko. Zajęta stresowaniem się nie zauważyłam parasolki na ziemi i pewnie bym upadła gdyby nie refleks Ellington'a. 
- Jakie miłe powitanie. - zaśmiał się uroczo. Poczułam się, jakbym miała nogi z waty. Nie wierzę, jak on wciąż i wciąż na mnie działa.
- Widzisz Ratliff. Moja siostra na ciebie leci. - zaśmiał się Riker, który jakoś tak nagle wlazł do zatłoczonego pomieszczenia. Posłałam mu mordercze spojrzenie i podniosłam się na równe nogi.
- Wiecie...nie chcę przerywać wam tej romantycznej chwili, ale chyba zaraz tutaj zdechnę. - Lau normalnie wiła się z bólu na podłodze.
- No Ross! Weź zrób coś! - wydarłam się. Zaczął panikować.
- Ale co? Nie umiem odbierać porodu.
- Nie o to mi chodziło kretynie! Jedziemy wszyscy do szpitala! Już!. - zarządziłam. Po chwili w pomieszczeniu zostałam tylko ja i Ratliff.
- Chciałbym umieć tak dyrygować. Idziemy? - spytał unosząc brew. Zaśmiałam się.
- Tak. - orzekłam i odruchowo chwyciłam go za rękę. Kiedy już miałam ją puścić poczułam, jak lekko się zacisnęła. Zarumieniłam się  i dołączyliśmy do pozostałych.
***
- O jaka ona słodka!
- Normalnie żyć nie umierać!
- Mogę ją potrzymać! - wszyscy zaczęli się rozczulać nad słodką córeczką Laury (i Ross'a) i przekrzykiwali się, kto pierwszy będzie ją trzymać. Ja siedziałam w kącie i patrzyłam w okno. później do niej podejdę. Jak tłok się zmniejszy.
- Dells? Czemu siedzisz tu sama? - Ell usiadł naprzeciwko.
- Za dużo ludu tam się szerzy. 
- Myślałem, że lubisz jak jest tłoczno.
- Zastanawiam się. - podparłam ręką brodę.
- Nad czym?
- Nad wszystkim. Zastanawiam się, czy kiedyś będzie mi dane być tak szczęśliwą jak Laura. Ona ma wszystko: wspaniałego narzeczonego, śliczną córeczkę i miłość. A ja? Nic nie mam.
- Nie mów tak. Masz przecież mnie. - złapał mnie za rękę. Zdziwiłam się trochę, ale nic nie mówiłam.
- No tak i bardzo się z tego cieszę, ale to nie zmienia faktu, że jestem ofiarą losu.
- Nawet tak nie gadaj, bo mi też robi się smutno.
- A najgorsze jest to, że się zakochałam. - brunet zdziwiony i chyba trochę smutny puścił moją dłoń i już miał wstać, ale go powstrzymałam.
- Jaki on jest? - spytał z bólem "wymalowanym" na twarzy. Wyglądał na naprawdę przybitego. Smutno mi jest tak teraz na niego patrzeć. Chwyciłam delikatnie jego rękę i zaczęłam mówić.
- To jest brunet o kakaowych oczach, w których zawsze tonę i takim bardzo promiennym uśmiechu. Zawsze umie mnie pocieszyć, przy nim nie da się być nieszczęśliwym. Uwielbiam kiedy mnie do siebie przytula, bo wtedy czuję się bezpiecznie. Zawsze mnie wspiera i nawet jeśli jest trochę szurnięty to i tak go kocham. A na imię ma Elllington. - wyrecytowałam, a twarz Ratliffa momentalnie stała się czerwona. Słodkie.
- Wiesz, ja też poznałem taką jedną... - wstał z miejsca i do mnie podszedł.
- Mam być zazdrosna? - zarzuciłam mu ręce na szyję i lekko przybliżyłam swoją twarz do jego.
- Nieee. Nikt nie może się z tobą równać. - wyszeptał.
- Awwwww! - nawet nie zauważyłam, że od jakiś pięciu minut nikt już nie skupia się na Laurze i jej szkrabie, tylko wszyscy patrzą na nas. Nie zwracając na nich zbytniej uwagi złączyliśmy nasze usta w bardzo długim, namiętnym pocałunku, który mam nadzieję, będzie trwał wiecznie. Szukałam miłości, a nawet nie wiedziałam, że uczucie czai się  tuż za rogiem. Nie mogę w to uwierzyć. Nareszcie jestem szczęśliwa! I nie pozwolę mu odejść! Nigdy!

wtorek, 2 września 2014

Number 20. "Wszyscy jesteśmy pielgrzymami w tej samej podróży. Ale nasze mapy bywają lepsze i gorsze."

Autor : Szanell Torres ♥
Blog : http://fight-for-this-love-raura.blogspot.com/

Haha, dodaję w końcu twój one-shot, kochanie :D Jest prześwietny i boski, ale trochę smutnawy, chociażby w moim odczuciu. Taa, znawca się znalazł XD
Czytajcie łonshota kochanej cioci Szanell, a ja lecę w końcu spróbować skończyć rozdział xx


PODKŁAD : https://www.youtube.com/watch?v=fDTouU0iABA

*Laura*
Pozmywałam po obiedzie, sprzątnęłam w kuchni i wreszcie miałam nieco czasu dla siebie. John wyjechał na jakieś spotkanie rybaków i byłam sama w domu. Usiadłam na brzegu łóżka w swojej sypialni i myślałam co ze sobą zrobić. Rozglądałam się dookoła aż moją uwagę przykuła półka z książkami. Podeszłam do niej. Na samym dole stała sporych rozmiarów drewniana skrzynka. Wyciągnęłam ją, choć nie było to łatwe z dokuczającym mi od pewnego czasu bólem krzyża. Cóż, starość nie radość. Postawiłam skrzynkę na łóżku sama na nim siadając. Był w niej ogromny album, kilka drobnostek z młodości i srebrny naszyjnik z wisiorkiem w kształcie serca. Wyciągnęłam go. Westchnęłam na samo wspomnienie o dniu, w którym go dostałam. Zapowiadał się wspaniale, ale wcale taki nie był…
To były moje dwudzieste urodziny. Spałam smacznie kiedy poczułam na sobie jego ciepłe, umięśnione ręce. Przygarnął mnie do siebie i przytulił mocno.
- Sto lat. – wyszeptał mi do ucha.
Uśmiechnęłam się i obdarowałam go czułym pocałunkiem w usta. Odpłacił się tym samym.
- Kocham te nasze wspólne poranki. Szkoda, że zdarzają się tak rzadko – stwierdziłam.
Ross popatrzył w moje oczy po czym odgarniając mi włosy z czoła powiedział:
- Wiesz, że nic na to nie poradzę. Inni mają normalne zawody, ja jestem w zespole. Przytaknęłam po czym kładąc swoją głowę na torsie blondyna, dodałam w myślach: 'Na dodatek ten zespół jest sławny.'
Poleżeliśmy jeszcze chwilę, jednak Ross, musiał szykować się na wywiad w radiu i z naszego wspólnego śniadanka nici.
- Kochanie. Nie bądź zła. Wynagrodzę ci to, obiecuję. – pogładził mnie po policzku.
Mimowolnie się uśmiechnęłam i pozwoliłam sobie na pieszczoty, ale nadal byłam wściekła.
- Ale są moje urodziny. Nawet wtedy musisz chodzić na jakieś cholerne wywiady. – narzekałam. Blondasek wywrócił teatralnie oczami, cmoknął mnie w policzek, wziął swoją marynarkę i wyszedł.
- Ostatni raz ci na to pozwalam. – zagroziłam żartobliwie kiwając przy tym palcem.
- Też cię kocham. – zaśmiał się, a chwilę potem już odjeżdżał swoim białym porsche.
Westchnęłam tylko i usiadłam na kanapie. Było mi naprawdę przykro, że nawet w taki dzień musiał gdzieś jechać. Oczywiście uwielbiałam chłopaków i Rydel oraz cieszyłam się, że R5 zrobiło taką karierę, ale nieraz wolałabym żeby Ross był zwykłym nastolatkiem. I tak na rozmyślaniach minęło mi pół dnia. Odebrałam kilka telefonów od znajomych i rodziny, którzy dzwonili aby złożyć mi życzenia urodzinowe, sprzątnęłam w kuchni i pooglądałam telewizję. Około siedemnastej dostałam telefon od Ross'a.
- Cześć kochanie. Wybacz, że tak późno, ale mieliśmy jeszcze niezapowiedzianą sesję. – wytłumaczył na wstępie.
- Yhy. – rzuciłam obojętnie.
- No nie złość się, Skarbie, Kochanie, Kotku… - wymieniał.
Uwielbiałam jak to robił, to było urocze.
- No dobra, dobra co chciałeś? – powiedziałam.
- Za dwadzieścia minut będę w domu. Ubierz się ładnie, mam dla ciebie niespodziankę. – oznajmił po czym nawet nie czekając na moją odpowiedź rozłączył się.
Czyli jednak moje urodziny nie miały skończyć się jak każdy inny dzień? Ta myśl poprawiła mi humor. Postanowiłam się wyszykować. Założyłam elegancką czarną sukienkę do kolan, błyszczące koturny, zrobiłam delikatny makijaż i byłam gotowa do wyjścia.
Czekałam niecierpliwie na Ross'a, aż wreszcie usłyszałam dzwonek do drzwi. Spóźnił się o ponad godzinę. Chwila, chwila przecież on ma klucze do domu? Zaniepokojona pobiegłam otworzyć. W drzwiach stał Ellington – był cały roztrzęsiony. Jego oczy poczerwieniały, a ręce niespokojnie drżały.
- Co się stało Ell? – zapytałam spanikowana.
- Lau chodź, musisz jechać ze mną do szpitala. – wydusił po czym kilka pojedynczych łez popłynęło po jego policzkach.
- Boże, Ellington powiedz mi co się stało. Coś z Ross'em? – powiedziałam niemal na jednym wdechu.
- Ro...Ross miał wypadek samochodowy. Wpadł w poślizg. Chodź! – ponaglił mnie.
Nawet nie zamykając mieszkania pobiegłam za brunetem. Wsiedliśmy do jego samochodu, który z piskiem opon ruszył w kierunku szpitala. Nie minęło piętnaście minut, a my już biegliśmy korytarzem do odpowiedniej sali. Byłam taka wystraszona i zdezorientowana, że nawet nie płakałam. Czułam tylko jak straszne dreszcze przebiegały przez moje ciało, a bicie serca z każdą chwilą przyśpieszało. Wreszcie stanęliśmy. Na krzesłach siedzieli Riker i Rydel ocierający łzy i dzwoniący gdzieś Rocky.
- Co z nim? – zapytałam pomijając powitanie.
- Źle – wykrztusił Riker, który uporczywie wpatrywał się w jakiś punkt na ścianie.
Ratliff poprosił pielęgniarkę, a ta pozwoliła mi wejść do blondyna. Ledwo trzymając się na nogach przekroczyłam próg sali. Kiedy go ujrzałam, łzy automatycznie popłynęły mi z oczu. Zakryłam usta dłonią próbując jakoś stłumić przeraźliwy jęk. Jego perfekcyjna twarz cała podrapana, duże rozcięcie nad czołem, lśniące blond włosy owinięte były bandażem, lewa noga i prawa ręka zagipsowane. Wszędzie miał jakieś rurki.
- Ross.. - wyszeptałam podchodząc do niego.
Stęknął po czym przeniósł swój wzrok na mnie. Uśmiechnął się delikatnie. Pogłaskałam jego dłoń próbując jakoś powstrzymać łzy cisnące mi się do oczu.
- Nie płacz. – powiedział ochrypłym głosem.
Nie wytrzymałam. Mój głośny płacz rozległ się na sali.
- Ciiii – mówił. – Nie płacz skarbie. Wszystko będzie dobrze.
- Uspokoiłam się nieco gdy chwycił mnie swoją ciepłą dłonią i tak jak zwykle zaczął ją delikatnie gilgotać. Zachichotałam, na co jego twarz rozpromieniła się. Popatrzył na mnie. Jego czekoladowe tęczówki rejestrowały każdy milimetr mojego ciała.
- Właśnie taką chcę cię zapamiętać. Wesołą, jak zwykle roztrzepaną. – zaśmiał się. – Szkoda, że ty zapamiętasz mnie takiego. – wskazał na swoje poturbowane ciało.
Nic nie powiedziałam. Nie mogłam. Nagle przed oczami stanęły mi wszystkie chwile spędzone wspólnie z Ross'em. Robiliśmy tyle szalonych rzeczy. Tatuaże, nocne imprezy, po których zawsze leczyliśmy kaca leżąc w łóżku i słuchając muzyki. Nie chciałam tego zapominać. Jego chciałam zapominać Ross'a. Jego ślicznych oczu, uśmiechu, w którym zawsze ukazywał rządek swoich równych białych ząbków i tych dołeczków w policzkach.
- Ross nie umieraj! – wykrzyczałam niemalże.
- Ciiii, spokojnie. – pogłaskał mnie po ramieniu.
- Wiesz co? Mam coś dla ciebie.
Zaciskając zęby z bólu sięgnął ręką pod poduszkę. Wyciągnął stamtąd wielki, srebrny naszyjnik z wisiorkiem w kształcie serca. Podał mi je. Otworzyłam serduszko i znalazłam w nim nasze wspólne zdjęcie, gdy się obejmowaliśmy.
- Wszystkiego najlepszego Kotku, Słońce, Żabko…- zaczął znów wymieniać.
- Dziękuję, jest śliczny. – uśmiechnęłam się.
- Przynajmniej to ci po mnie pozostanie. – westchnął.
- Nawet tak nie mów Ross. – skwitowałam.
Przełknął głośno ślinę. Jego oczy nagle posmutniały, a z twarzy zniknął uśmiech.
- Kocham cię Laura, nie zapominaj. Nawet jak będę już tam na górze, zawsze będę przy Tobie, będę Twoim aniołem stróżem. Znajdziesz sobie kogoś, będziesz mieć grupkę dzieci. Obiecaj mi, że będziesz szczęśliwa i ponownie zakochasz się w stworzonym dla Ciebie mężczyzną. Chcę żebyś o mnie nie zapomniała, ale nie zaprzątaj sobie nigdy mną pamięci. Ciesz się życiem. Za mnie...Ja wezmę ze sobą pięknie spędzone z Tobą chwile tam na górę. Kiedyś i tam się spotkamy..Może tam będzie Nam pisane wspólne życie na wieki...– wyszeptał.
Chwilę potem jego oczy się zamknęły, a dłoń opadła wolno na poduszkę. Maszyny zaczęły piszczeć, a ja nie wiedziałam co się dzieje. Zaczęłam krzyczeć, a gdy do pokoju wparowali lekarze po prostu rzuciłam się na Ross'a. Zaczęłam go całować, przytulać, próbowałam go jakoś obudzić. Wszystko na nic. Odszedł, już na zawsze…
Nawet nie poczułam łez lecących po moich policzkach. Ściskając w dłoni srebrne serce myślałam o nim. Tak bardzo mi go brak. Nieraz kładłam się do łóżka z nadzieją, że gdy rano się obudzę ujrzę jego uśmiechniętą twarz, nieraz siadałam przy oknie licząc na to, że ujrzę go nadjeżdżającego do domu, nieraz myślałam, o tym, czy jest przy mnie i się mną opiekuje. Boże, gdybym tak mogła cofnąć czas, sprawić by nie doszło do tego wypadku….. Niestety nie mogę, a Ross, Ross już na zawsze pozostanie tym, który odszedł.
- Czekaj na mnie kochany...I ja niedługo odwiedzę Cię tam na górze... - cichutko wyszeptałam.