niedziela, 23 listopada 2014

Number 31.

Autorka: Ala W.


Siedziałam w parku na ławeczce i przyglądałam się biegającym dzieciom. Żeby tylko gdzieś nie uciekły.
- Anabello! - dziewczynka odwróciła się do mnie, a ja pokiwałam głową z dezaprobatą. - Przestań kłócić się o tę lalkę! - blondynka spuściła głowę.
- Ale proszę pani...ona mi ją zablała! - uniosła głos. Podeszłam do dziewczynek i ukucnęłam przed nimi. Uniosłam lekko podbródek sześciolatki tak, że teraz patrzyła mi w oczy. Dostrzegłam w nich dziwny błysk. Anabell to dość niska, ciemna blondynka o ślicznych czekoladowych oczkach. Zazwyczaj włosy upięte ma w dwa kucyki. Uwielbiam ją. Jest niezwykle bystra i słodka. Zawsze kiedy na nią patrzyłam kąciki moich ust unosiły się ku górze. Ta było i tym razem. 
- Skarbie... - zaczęłam łagodnie. Przetarła rączkami oczka co było wręcz rozczulające. - ...nie każę ci się podzielić lalką, bo to nie możliwe. Może pobawicie się w chowanego? - obie pokiwały z dezaprobatą głowami. 
- To jest nudne. - przyznała Amy, ciemnowłosa koleżanka blondynki. Podrapałam się po podbródku i zrobiłam "minę myśliciela" jakby to ujęła młoda. 
- Hmmm. No dobrze. - wstałam z kucka i zaklaskałam żywo dłonie. - Dzieciaki!!! Chodźcie!!! Mam dla was zabawę!!! - czwórka chłopaków przybiegła do mnie jak wystrzeleni z procy. Z zawodu byłam przedszkolanką. Lubiłam zajmować się dziećmi i bardzo się z nimi zżyłam. - Co wy na to, żeby pobawić się w liska? - spytałam. Nagrodzona zostałam krzykami i wrzaskami zadowolonych wychowanków. Uśmiechnęłam się pod nosem.

***

Musiałam wrócić z dziećmi do przedszkola, bo robiło się już późno i rodzice mieli je odebrać. Bawiłam się teraz w dziewczynkami w krainę kucyków. Ale nie trwało to długo, ponieważ mama Amy przyszła po córkę. Zdziwiłam się, że Anabell jeszcze tu jest. Zazwyczaj odbierała ją Rydel, wysoka blondynka z urody bardzo przypominająca córkę. Ale dziś jej nie było. Jak na zawołanie do sali wpadł spóźniony opiekun. Ale nie była to Ryd, ale jakiś blondyn, który jest straszną niezdarą, bo potknął się o dywan i 
upadł twarzą na ziemię. Wstałam z podłogi i podeszłam do chłopaka. Na ramieniu przewieszoną miał torbę z siłowni. Ale co mnie to właściwie obchodziło.
- Nic panu nie jest? - spytałam patrząc na niego z góry. W odpowiedzi uniósł do góry dłoń z podniesionym kciukiem. Odetchnęłam. Byłam teoretycznie za niego odpowiedzialna, bo uczułam w tym miejscu. Po chwili zobaczyłam jak chłopak 
chwyta się jakiejś półki i wstaje. Podszedł do mnie zawstydzony. Spojrzałam na niego krzyżując ręce.
- Przyszedłem po dziecko. - oznajmił uśmiechając się do mnie. Nadal pozostawałam nieugięta.
- Kim pan dla niej jest? I dlaczego nie przyszła Rydel jak zwykle? 
- Jestem jej wujkiem, a Delly ma dzisiaj wizytę u fryzjera. - cierpliwie odpowiadał na pytania. Uniosłam brew.
- A skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? - popatrzył na mnie jak na idiotkę.
- An...znasz mnie prawda? - schylił się do blondyneczki, która obdarzyła do słodkim uśmiechem, po czym z miną zwycięzcy wlepił we mnie gały. 
- Dobra. Podpisze pan dokumenty i możesz pan ją zabrać. - podeszłam do biurka i wzięłam katalogi.
- Wujek Ross zabieze mnie do domu? - upuściłam kartki na podłogę i spojrzałam na dziewczynkę pytającym wzrokiem. 
- Co powiedziałaś? 
- Ze wujek Ross zabieze mnie do domu. - odparła jak gdyby nigdy nic.
- Ross? - spojrzałam chłopakowi w oczy. Widziałam w nich zdziwienie i te same iskierki, co u An.
- Laura? - pokiwałam głową wciąż zszokowana. Chłopak po chwili się uśmiechnął, a ja przybrałam kamienny wyraz twarzy. - Tak długo się nie widzieliśmy. - przyznał.
- A właśnie. Przed wyjazdem zapomniałam ci czegoś dać. - powiedziałam uwodzicielsko i zbliżyłam się do blondyna. Widziałam, jak jego kąciki uniosły się jeszcze bardziej ku górze, a w oczach kryła się ciekawość i pożądanie. Przejechałam ręką po torsie chłopaka, a zaraz potem wymierzyłam mu siarczystego policzka.
- Ała! Za co to było?! - krzyknął łapiąc się za bolące miejsce. Zaśmiałam się.
- To było za "Sorry. Zrywam z tobą. Mam inną" przez sms-a. - przyłożyłam mu teraz w drugi. - A to, żeby było symetrycznie. - prychnęłam po czym odeszłam od blondyna i zaczęłam zbierać porozrzucane kartki. - Wiesz co? Darujmy sobie papiery. 
Możesz ją zabrać. - spojrzał na mnie zdziwiony. - No won!!!!!

***

 - Laura wybacz. Jesteś i zawsze byłaś moim aniołem. Ross. - westchnęłam. - Van... - spojrzałam na siostrę. - Wrzuć tą karteczkę do reszty. - oznajmiłam znudzona siadając na kanapie.
- Lau... - zerknęłam na nią spod byka. - Czemu mu nie wybaczysz? Widać, że mu zależy. - pokręciłam głową z dezaprobatą.
- Mam gdzieś, czy mu zależy, czy nie. Po prostu... - i w tym momencie bezczelnie przerwał mi dzwonek do drzwi. Ness pokazała ręką "Stop", a sama poszła otworzyć. Zaczęłam wgapiać się w sufit. Po dwóch minutach wróciła z bombonierką w ręce. 
- Kurier? - pokiwała głową. - Co tym razem? - podała mi opakowanie.
- Czekoladki przeprosinowe z karteczką. - zaczęłam wczytywać się w tekst z ciekawością w oczach.
- Lau...wiem, że jesteś zła. Wiem, że uważasz mnie za dupka. I w sumie masz trochę racji. Kiedy się żegnaliśmy...coś mnie ukuło w serce. Nie chciałem, żebyś potem przeze mnie cierpiała, a ja sam nie chciałem przeżywać ataku zazdrości, jak zobaczę cię na okładce gazety z kimś innym. Nie radziłem sobie z tą sytuacją. Wolałem jak byłaś przy mnie. Pamiętasz nasz pierwszy pocałunek? Byliśmy na polanie i świetnie się bawiliśmy. Słońce świeciło, a ptaszki świergotały nad uchem. Wtedy potknęłaś się jakiś kamień i wpadłaś mi w ramiona. Patrzyliśmy sobie w oczy. Powiedziałaś, że strasznie boli cię kostka, a ja kazałem ci usiąść na trawie. Pamiętam, jak musiałem cię nieść na rękach do domu. Przed wejściem powiedziałeś, że dasz już sobie radę i wszystko dobrze. Na początku nie chciałem cię puścić, żebyś sobie czegoś nie zrobiła, ale ostatecznie uległem. Na pożegnanie podeszłaś do mnie i musnęłaś lekko kąciki moich ust. Byłam zdziwiony, ale też przeogromnie szczęśliwy. Pamiętasz? Ja nie wiem, co dalej. Źle mi z tym, że cięgle cię raniłem, a ty za każdym razem mi wybaczałaś. Tak cholernie źle. Ale zrozum: Kocham, cię Lauro... - dalej już nie mogłam czytać. Po prostu się rozpłakałam. Van szybko do mnie podbiegła i przytuliła.
- Ciii...-kołysałyśmy się na boki. - Nie płacz już...ciii...
- Ale Ness...ja nie mogę. Wszystko wróciło. On wrócił. Pieprzony dupek. 

***

Kolejny dzień w przedszkolu. Uwielbiam te dzieci, ale boję się, że on znowu tam będzie. Wstałam dzisiaj bardzo wcześnie, bo o szóstej czternaście. Stwierdziłam, że już nie zasnę, więc udałam się do toalety z zamiarem ogarnięcia się z poziomu "zombie" do "może być'. Wzięłam szybki prysznic i użyłam mojej ulubionej, lawendowej odżywki, żeby łatwiej rozczesać te kudły. Założyłam zwykłą, białą bluzeczkę na ramiączkach, krótką, plisowaną, żółtą spódnicę i nałożyłam na to "opalone" rajstopki. Włosy lekko podsuszyłam i podkręciłam lokówką. Wsunęłam w nie szeroką, żółtą opaskę, żeby nie spadały mi na twarz. Potem 
przemyłam buzię i zaczęłam się malować. Delikatne linie kredką do oczu, podkreślone rzęsy, odrobina bladoróżowego tuszu i wiśniowy błyszczyk. Spojrzałam ostatni raz na swoje odbicie w lustrze i uśmiechnęłam się. Zeszłam na dół. Van jeszcze spała. Zrobiłam sobie musli z truskawkami i zaczęłam się zajadać. Myślałam o Rossie. Czy to tylko przypadek, że się tu pojawił, a może przeznaczenie? Taaa...jasne. Chyba raczej głupota. Westchnęłam i włożyłam pustą miseczkę do zlewu. Ness umyje. Chyba zrobi dla mnie chociaż raz coś dobrego prawda? Eh, ja umyje jak wrócę. Wzięłam jeszcze klucze, telefon, chusteczki i portfel i włożyłam to do niewielkiej torebeczki. Spryskałam się ulubionymi perfumami i pachnąca fiołkami wyszłam z domu kierując się w stronę szkoły. 

***

- Laura! - zauważyłam niską sylwetkę dziewczynki, która zaczęła biec w moją stronę. 
- Anabell! - podniosłam ją w górę i okręciłam wokół własnej osi. Po chwili podeszła do mnie uśmiechnięta Rydel.
- Hej Laura.
- Cześć Ryd.
- Dzisiaj małą obierze Ross. - moja mina zrzedła.
- Czemu? Dlaczego mi to robisz? - spojrzałam na nią krzywo. Zaśmiała się.
- Przepraszam, ale muszę pracować po godzinach. Poradzisz sobie. - pociągnęłam nosem dla żartu. Przytuliła mnie. - Ej! Nie mazgaj się. Przecież mój brat nie jest taki zły. - mój wzrok w tym momencie mówił więcej niż tysiąc słów. - Dobra. Jest, ale chyba tak źle nie będzie.
- Oj się zdziwisz. - pomachała mi i poszła. Ja tylko westchnęłam i weszłam do budynku prowadzona przez sześciolatkę. 

***

- Przyszedłem po dziecko. - znowu to samo. Przeglądałam jakieś papiery przy biurku, kiedy pojawił się blondyn. Wskazałam ręką na dziewczynkę.
- Bawi się. - nawet nie oderwałam się od pracy. Pochylił się nad stołem. - Z tego co wiem przyszedłeś odebrać dziecko. - rzuciłam obojętnie.
- No tak.
- To z łaski swojej przestań zostawiać tutaj swoje odciski palców, bierz An i idź sobie.
- Ale ty jesteś uparta. Nic się nie zmieniłaś. - zaśmiał się. Odłożyłam dokumenty i wstałam. Byliśmy teraz naprzeciwko siebie.
- A ty nadal jesteś najbardziej wkurwiającą istotą na ziemi. - warknęłam.
- Laura? - zerknęłam na sześciolatkę. - Co powiedziałaś przed chwilą? - i co ja mam powiedzieć? Przeklęłam przy dziecku. Ross uśmiechnął się idiotycznie i skrzyżował ręce na piersi.
- Właśnie. Co powiedziałaś? - zgromiłam go spojrzeniem i wróciłam do dziewczynki.
- Kwiatki pachnące na łące. - usiadłam z powrotem przy biurku. Blondyn cicho się zaśmiał.
- Stara dobra Laura. - miałam dość. Odsunęłam krzesło i podeszłam do chłopaka na tyle blisko, że teraz stykaliśmy się czołami.
- Słuchaj mnie dobrze ty...-zorientowałam się, że nadal obserwuje mnie mama dziewczynka. - baranie. Bierz ją i idź już stąd, bo nie mogę oddychać tym samym powietrzem co ty. . - przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniem dopóki nie usłyszałam 
cichego głosiku.
- Pocałujecie się teraz? - natychmiast odskoczyłam od blondyna i uśmiechnęłam się do młodej. Ja? Pocałować się z nim? Yyyy...nie. Prędzej kosmici wyżrą mi mózg.

***

- Laura?!?! - Van przepychała się przez te wszystkie bukiety kwiatów. Serio. Śmierdziało jak nie wiem. Pełno różnych zapachów, dom zawalony jakimiś storczykami, bratkami i innymi gównami. Nie dało się tu normalnie oddychać.
- Co?! - krzyczałam nie wiedząc, jak wyjść z tego labiryntu.
- Co to ma być?!
- Aaaaaaaa...chodzi o tę łąkę?! Ross myśli, że mnie przekupi!!!!
- Może mu wybacz!!! - znalazłyśmy się i stałyśmy naprzeciwko. - Laura. Popatrz jak mu zależy. Spiżarnia jest przepełniona po brzegi jakimiś wędlinami i słodyczami. Pełno różnych karteczek się wala. A teraz te kwiaty.
- Van. - spojrzałam jej w oczy. - A co jeśli znowu mnie skrzywdzi? Drugi raz tego nie przecierpię.
- Nie mów hop, póki nie skoczysz. - uśmiechnęłam się na jej słowa.
- Może masz racje.
- Na jasne, że mam. - zaśmiałyśmy się. 
- Dziękuję Ness. Za poprawę humoru.
- Do usług. - ukłoniła się, a potem zamknęła w niedźwiedzim uścisku.

***

Była dwunasta w nocy. Vanessa już dawno spała. Ja ostatnio cierpiałam na bezsenność, więc z kubkiem kakao z miodem wyszłam na niewielki balkonik przy moim pokoju. Usiadłam sobie na leżaczku i pijąc gorący napój obserwowałam puste ulice i domy naprzeciwko. Niebo było bezchmurne i przepełnione milionami gwiazd. Piękne. Pewnie siedziałabym tak dalej, gdybym nie usłyszałam czyjegoś głosu jakby pod sobą. Wstałam z siedziska i chwyciłam się barierki. Papatrzyłam w dół. Było mi trochę zimno przez krótką koszulę nocną, ale nie przejmowałam się tym zbytnio. Okazało się, że owy przybysz to Ross. Westchnęłam.
- Co ty tu robisz? - odparłam dosyć głośno.
- Ooo Julio!!! - krzyczał.
- Jaka Julia?! Laura! L-A-U-R-A. - chciałam, żeby się uspokoił, ale niestety z marnym skutkiem. Pokój Van był obok mojego, więc  mogła to wszystko usłyszeć, a tego nie chciałam. Potem miałaby do mnie wyrzuty do końca życia. Bo ją obudziłam.
- Co za blask strzelił tam z okna?! - pacnęłam się w łeb.
- Zaraz ja ci strzelę, jak się nie uciszysz kretynie! Vanessa śpi cholero jasna!!! 
- Co się dzieje? - na sąsiednim balkonie zobaczyłam zaspaną Ness, która przecierała sobie oczy. Wyglądała strasznie. Szczególnie włosy.
- Poranny fryz Van? - zaśmiałam się widząc jej minę.
- Co się tu dzieje? - powtórzyła patrząc na Ross'a.
- Aaaaa, o to ci chodzi. - westchnęłam. - No bo ten kretyn się drze i nie chce mu się morda zamknąć. To jest jakaś katorga. Ludzie próbują sobie spokojnie pooglądać krajobrazy i niebo, a tu taki wyskakuje i przeszkadza. No normalnie straszne. wiesz, jak to jest, kiedy ty coś robisz i nie możesz słuchać drugiej osoby, bo za dużo gada? - spojrzała na mnie jak na idiotkę.
- Teraz już tak.
- No wiesz? - udałam, że się obrażam, ale chwilę później uśmiechnęłam się do siostry. Znowu spojrzałam w dół. - Będziesz tam dalej stał, czy łaskawie sobie pójdziesz? - spytałam, a on obdarzył mnie jednym z tych swoich czarujących uśmiechów. Chwycił za gitarę. - No super. Teraz będzie śpiewał. - pokręciłam głową w niedowierzaniu.. Po chwili rozległa się melodia.

Uh, Uhh, Yeah

Ok, maybe I'm shy
But usually I speak my mind
But by your side
I'm tongue tied

Sweaty palms
I turn red
You think I have no confidence
But I do, just not with you  

Zaczęłam ucierać łzy, które mimowolnie skapnęły mi po policzkach i z uśmiechem na ustach słuchałam dalej. 

Now I'm singin' all the words
I'm scared to say
Yeah

So forgive me
If I'm doing this all wrong
I'm trying my best in this song
To tell you... What can I do?
I'm stuck on you

I'm hoping you feel what I do
Cause I told
Mom about you
I told her...
What can I do?
I'm stuck on you

And like the night
Sticks to the moon
Girl, I'm stuck on you

Uh, Uhh, Yeah

I'm stuck on you 

Skończył śpiewać i popatrzył na mnie wyczekująco. Vanessa usiadła na leżaku i spoglądała to na mnie, to na Ross'a. A ja weszłam do pokoju. Zbiegłam szybko na dół po schodach, założyłam kapcie i wybiegłam z domu, o mało nie upadając na ziemię. Stanęłam teraz oko w oko z blondynem. Chłopakiem, który już raz mnie zranił, ale wiem, że ta piosenka, która napisał była szczera. I ja w to wierzę.
- Lau...bardzo cię przepraszam. Na prawdę mi głupio, że cię skrzywdziłem. Dasz radę mi wybaczyć? - spojrzał na mnie pytająco. Uśmiechnęłam się słodko i w jednym momencie wpiłam się w jego usta. Jak zwykle w moim brzuchu świdrowały 
motyle, a po całym ciele przeszła gęsia skórka i dreszcze. Kiedy się od siebie oderwaliśmy Ross uśmiechnął się szeroko. Odwzajemniłam gest. - Czyli...między nami spoko? Znowu będzie jak dawniej? - pokiwałam głową.
- Będzie lepiej Ross. Już nic nie będzie taki samo. - złapałam go za rękę i splotłam nasze palce. Popatrzył na nasze dłonie, a potem w moje oczy i znów się uśmiechnął.
- Masz rację.  - zbliżył się do mnie jeszcze bardziej (jeśli to było w ogóle możliwe) - Już nic nie będzie takie samo. - potwierdził, po czym ponownie złączył nasze usta.
- Awwww!!!! - z góry zobaczyłam, jak Vanessa podtrzymuje głowę na rękach i przypatruje się nam z zazdrością. - Ja też chce mieć chłopaka! - tupnęła nogą. Zaśmiałam się. Tak, teraz będzie już lepiej. Przynajmniej mam taką nadzieję. 
- To co Ross? - spojrzałam na niego wyzywająco. - Wyścig to tamtej latarni i z powrotem? - uśmiechnął się.
- Nie masz ze mną szans. - stwierdził puszczając moją dłoń.
- Jeszcze się przekonamy. - bąknęłam pod nosem i ustawiliśmy się na "starcie". I to już koniec tej przesłodkiej historii. A potem dupek i księżniczka żyli długo i szczęśliwie.

P.S. 
- Ej! Ja nie jestem dupkiem!!!!
- Jesteś, jesteś. A jak nie to możesz być słodkim dupkiem. Pasuje?
- Bardzo śmieszne.
- Ciociu? - spojrzałam na dziewczynkę.
- Tak Anabell?
- Wujek Ross jest trochę głupi, ale dobrze wybrał.
- Masz rację. Jest głupi.
- Ej! - oburzył się. - A ty przemądrzała. - zaśmiałam się.

piątek, 21 listopada 2014

Number 30.

Notka od Pauli : Hej to mój pierwszy One Shot, więc proszę o wyrozumiałość ;) Przepraszam za błędy.


                                                       PODKŁAD

Siedziałem wygodnie na kanapie, byłem pewny że to będzie dzień jak każdy, kiedy nagle zadzwonił mój telefon
-Dzień Dobry. Z tej strony doktor Hood, Czy rozmawiam z panem Ross’em Lynch’em?
-Dzień Dobry. Tak to ja. O co chodzi?
- Pana narzeczona leży w szpitalu. Jej stan jest ciężki.
Gdy to usłyszałem znieruchomiałem. Telefon mi upadł ale słyszałem jeszcze z niego głos lekarza. To nie może być prawda-powtarzałem sobie ciągle w myślach. To jakiś żart. Wstałem biegiem z sofy, zgarnąłem kluczyki od samochodu leżące i wybiegłem z domu. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem do szpitala. Nie wiedziałem w którym leży moja ukochana. Serce prowadziło mnie do kliniki na ulicy Yellow Street. Tam też się udałem. Przekroczyłem dozwoloną prędkość i przejeżdżałem na czerwonym świetle byle by być na miejscu. Zaparkowałem niechlujnie auto. Pędem wbiegłem przez frontowe drzwi i zatrzymałem się przy recepcji. Nie obchodziło mnie to że stoi tam jakaś starsza pani i kilka innych osób.
- Gdzie leży Laura Marano- krzyknąłem
- Proszę poczekać w kolejce- powiedziała pielęgniarka stojąca za ladą.
- cholera jasna! Gdzie ona leży?- pościły mnie nerwy.
Przestraszona kobieta szybko wyszukała w komputerze informacje które chciałem.
- piętro 5 sala 72.
Nic nie odpowiedziałem tylko szybkim krokiem udałem się do windy. Naciskałem kilkakrotnie przycisk by winda przyjechała szybciej, ale to i tak nic nie dało. Zrezygnowany pobiegłem do klatki chodowej. Biegłem ile sił w nogach by znaleźć się na tym przeklętym 5 piętrze. Wbiegłem zdyszany na korytarz szukając odpowiedniej sali. Znalazłem! Już chciałem wejść kiedy uprzedził mnie głos lekarza.
- Przepraszam. Nie wolno wchodzić.
- Ale tam leży moja narzeczona.
Dopiero teraz zorientowałem się , że po moich polikach spływając pojedyncze łzy.
- Przykro mi. Jak pacjentka poczuje się lepiej, będzie można ją odwiedzić.
Zrezygnowany usiadłem na krześle przed salą. Płakałem. Nie mogłem powstrzymać łez. Życie bez Laury to nie życie. Ona musi przeżyć. Kiedy mieliśmy już z górki, planowaliśmy ślub i wspólne życie, nagle musiało się po prostu spieprzyć. Niedawno umarła moja babcia. Nie mogłem się pozbierać po tym. Potem rzuciła mnie dziewczyna. Załamałem się jeszcze bardziej. Lecz potem poznałem Laurę. Moje światełko w tunelu. Pomogła mi wyjść z depresji. Była moim wsparciem. Na początku była tylko moją przyjaciółką. Potem stała się kimś więcej. A teraz jest moją narzeczoną. Nie płakałem już tak bardzo. Łzy po polikach spływały mi bez mojej wiedzy. Rozejrzałem się po korytarzu. Nikogo nie było. Cicho wstałem i ostrożnie otworzyłem drzwi do jej sali. Gdy tylko ją ujrzałem, znowu się rozpłakałem. Leżała na łóżku blada, bezbronna, podpięta to jakiś maszyn. To najokropniejszy widok jaki widziałem. Usiadłem na krześle który stał przy łóżku. Delikatnie złapałem dłoń mojej ukochanej. Pocałowałem jej wierzch. Poczułem jakby… nie… a może… jakby ścisnęła delikatnie moją rękę. Nadal spływały mi pojedyncze łzy. Położyłem twarz na jej rączce. Składałem pojedyncze pocałunki. Przymknąłem oczy. Nagle poczułem że ktoś głaszcze mój zapłakany policzek. Była to Laura. Od razu podniosłem głowę. Lau patrzyła na mnie z lekkim uśmiechem. Odwzajemniłem to, ale nadal trochę szlochałem.
- Hej Ross-powiedziała zachrypniętym głosem.
- Ciiii… musisz odpoczywać. Pójdę powiadomić lekarzy.
- Proszę zostań.
Poczułem że mocniej trzyma moją dłoń. Zostałem.
- Przepraszam.
- Nie masz za co.
- Mam. Przeze mnie znowu cierpisz.
- Nie prawda, nie mów tak. To dzięki tobie się uśmiecham. Gdyby nie ty to już dawno popełniłbym samobójstwo, lub leczył bym się w psychiatryku – znowu pocałowałem jej rączkę- proszę nie mów tak więcej- wyszeptałem.
- Kocham Cię Ross. Zapamiętaj- zakasła- A jeśli umrę, masz sobie ułożyć życie. Masz przeze mnie nie cierpieć. Słyszysz? Masz być szczęśliwy, mieć wymarzoną rodzinę. Rozumiesz?- powiedziała ochrypłym głosem.
Przez chwilę zastanawiałem się czy to co usłyszałem było wypowiedziane przez Laurę. Powiedziała to tak jakby za chwile miało jej nie być. Przecież nawet ona nie wierzy w to że ja będę żył normalnie kiedy jej nie będzie. Nawet nie mogę sobie wyobrazić że moją żoną jest ktoś inny niż Lau. To dla niej ja żyje.  
- Laura… mówisz jak byś miała za chwilę umrzeć.
- Tak jest Rossy. Ja umieram.. to moje ostatnie chwile.
- Laura. Nie mów tak proszę- znowu zacząłem płakać- proszę nie żartuj- ciężko było mi mówić.
-Proszę pocałuj mnie. Ten ostatni raz.
Dziewczyna podniosła się delikatnie, ja też wstałem i usiadłem delikatnie na krańcu łóżka przysuwając się do jej twarzyczki. Zrobiłem to. Pocałowałem najdelikatniejsze usta na ziemi. Całowaliśmy się jak by to był pierwszy raz. Nie chciałem przerywać tego. Laura także. Jak za każdym razem poczułem przyjemne ciepło, mrowienie i te tak zwane motylki w brzuchu. Ona pierwsza się ode mnie oderwała. Nadal byliśmy blisko siebie. Oparłem moje czoło o jej czoło. Patrzyliśmy sobie w oczy. Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. Niestety nie trwała.
- Kocham Cię- wyszeptałem patrząc w jej śliczne brązowe oczy.
- Ja ciebie też Rossy… ja ciebie też- także wyszeptała.
Jej oka wyleciała pojedyncza łezka. Starłem ją od razu. Odsunąłem się od niej i ucałowałem jej czoło. Ona położyła się. Uśmiechnęła się do mnie. Wyszeptała niesłyszalnie ‘Kocham Cię’ i zamknęła oczy. Maszyny do których brunetka była podłączona zaczęły piszczeć. Na monitorze na którym pokazane było bicie serca mojej ukochanej pokazała się pojedyncza linia. Zorientowałem się co się stało. Nie żyje. Nie ma jej. Przytuliłem się od jej ciała i płakałem. Nadal miałem nadzieje że ona za chwile się obudzi, uśmiechnie i powie że ty tylko żart. Ale tak się nie stało. Leżała nieruchoma. Do pomieszczenia nagle wpadli lekarze. Odłączyli wszystkie maszyny. Miałem zamknięte oczy. Nadal tam leżałem. Z nadzieją…..

Poczułem że ktoś trzyma mnie za ramię i lekko nim trzęsie. Otworzyłem oczy. Znajdowałem się na kanapie w salonie w domu. Przede mną kuca Laura uśmiechnięta.
- Wstawaj kochanie.
Szybko się poderwałem i przytuliłem się do niej. Płakałem ze szczęścia. To był tylko głupi sen. Dziewczyna zaskoczona obieła mnie.
-Cii.. spokojnie.. to był tylko sen.
- Nawet nie wiesz jaki okropny.
 Odsunąłem się na chwile od Laury i pocałowałem ją. Chyba zaskoczona nagłym wybuchem czułości z mojej strony, więc dopiero po kilku sekundach odwzajemniła gest. Nie chciałem tego przerywać. To był najgorszy sen w moim życiu. Oderwałem się.
-Kocham Cię Laura.

wtorek, 18 listopada 2014

Number 29.

AUTOR : ANIA


Był piękny słoneczny dzień. Aktualnie siedziałam na łóżku słuchając muzyki i rysując. Rozmyślam też nad Rossem. Poznałam go 3 dni temu. Ten jego uśmiech i te czekoladowe oczy. Ach... Tylko pomarzyć o takim chłopaku. Od tego dnia zaprzyjaźniliśmy się. Właśnie dzisiaj poznam jego rodzeństwo. Spojrzałam na ekran swojego telefonu. Co?! Już 15! O kurde nie zdążę. Wstałam z łóżka jak oparzona. Stanęłam przed szafą. Wyjęłam z niej czerwoną sukienkę do kolan i czarne szpilki. Z szuflady wyjęłam bieliznę i z tym wszystkim poczłapałam do łazienki. Związałam włosy, zdjęłam ubrania i weszłam do kabiny prysznicowej. Po 5 minutowej kąpieli wytarłam się ręcznikiem, założyłam bieliznę, a po niej sukienkę. Stanęłam przed lustrem, przeczesałam włosy i je rozpuściłam. Z kosmetyczki wyjęłam eyeliner, tusz i błyszczyk. Na górnej powiece zrobiłam kreskę, na rzęsy nałożyłam tusz, a na usta brzoskwiniowy błyszczyk. Po wyjściu z łazienki, wzięłam czarną torebkę i spakowałam do niej duperele. Wyszłam do przed pokoju. Z wieszaka wzięłam żakiet i założyłam na siebie. Jeszcze przejrzałam się w lustrze.
- Wyglądam idealnie. - powiedziałam sama do siebie.
Wzięłam klucze z półki i wyszłam z domu. Zamknęłam drzwi na klucz i ruszyłam do wcześniej zamówionej taksówki. Wsiadłam do pojazdu i powiedziałam panu na jaką ulice ma mnie zawieść. Podróż trwała 40 minut. Po tym czasie wysiadłam z auta i skierowałam się do drzwi. Zapukałam i po chwili zobaczyłam Rossa.
- Hej. - przywitał się ze mną i pocałował w policzek.
- Hej . - odpowiedziałam i oczywiście się zarumieniłam.
- Ślicznie wyglądasz i ładnie się rumienisz. - oznajmił i pokazał swoje ząbki.
- Nie zawstydzaj mnie. - mruknęłam.
Weszliśmy do środka. Żakiet i torebkę zostawiłam w przedpokoju. Razem z blondynem skierowaliśmy się do salonu. Gdy weszliśmy do wspomnianego miejsca dostałam w szoku. To całe jego rodzeństwo?! Spojrzałam się zdziwiona na przyjaciela.
- To jest moje rodzeństwo. - powiedział Rossy.
- Yyy... Hej. - przywitałam się z towarzyszami.
- Cześć. Ja jestem Rydel, dla przyjaciół Delly, to jest Riker. To jest Rocky. Taki debil. To jest Ryland, najmłodszy z rodzeństwa. A to jest nasz przyjaciel Ellington. Taki brat bliźniak Rocky'ego. - Rydel przedstawiła wszystkich.
- Ej! Ja nie jestem debilem! - krzyknął Rocky.
- Jesteś, jesteś. - westchnęła blondynka.
- Ja chce jeść. - powiedział jak małe dziecko Ross.
- No to chodźcie. - rzekła Delly i poszliśmy za nią do jadalni.
Tam czekał na nas obiad, czyli spaghetti i cola. Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy jeść. Oczywiście Rocky i Ell wygłupiali się podczas posiłku. Już ich wszystkich lubię! Właśnie skończyliśmy jeść obiad. Patrzyłam na nich. Szczęśliwe rodzeństwo. Każdy może się sobie zwierzyć, gdy jest nudno mają Rockliffa. A ja? Siostra wyprowadziła się 3 miesiące temu do jakiegoś kolesia. Mieszkam w kamienicy,  w małym mieszkaniu i to jeszcze z ojcem, którego nie ma całe dnie. Rano zostawia 30 dolarów i wychodzi. A mamy nie mam. Umarła po porodzie. Tak bardzo mi smutno. Czasami siebie obwiniam, że mama umarła, ale to nic nie zmieni. Nadal będę sama jak kołek. No może nie sama, ale w duszy sama. Z moich rozmyśleń wyrwał głos Rikera.
- Gramy w butelkę? - zapytał się blondyn.
- Tak. - odpowiedział szczęśliwy Ell.
Zostawiliśmy talerze i poszliśmy do salonu. Usiedliśmy na miękkim dywanie. Pierwszy kręcił Rocky. Wypadło na Rikera.
- Pytanie czy Wyzwanie? - zapytał się tajemniczo brunet.
- Pytanie. - odpowiedział.
- No to... Czy ty wreszcie zerwiesz z tą Emily? Przecież Nessa przez ciebie cierpi! - zapytał się zły.
- Ale czy ty nie rozumiesz, że ja kocham Emi, a nie Van. - warknął Rik.
Vanessa? Oni znają moją siostrę?
- Dobra mów sobie. - odpowiedział Rocky.
Teraz zakręcił blondyn. Wypadło na Rossa.
- Wyzwanie. - powiedział od razu.
- No to pomyślmy. - udała zamyślenie. - Pocałuj o to tą piękną pannę. - wskazał na mnie.
Co ja się z nim całować?! No chyba dupa go swędzi. Przyjaciel spojrzał na mnie przepraszającym wzrokiem. Przysunął się bardziej do mnie, spojrzał mi w oczy i wbił się mi w usta. Całował delikatnie jakby się bał, że zaraz zniknę. Oczywiście oddałam gest. Sama nie wiem dlaczego tak zrobiłam. Mam nadzieje, że to nie zniszczy relacji między nami. Po jakimś czasie odkleił się ode mnie i spojrzał na swoje buty. Ja zatraciłam się myślami. Najpierw Vanessa, chyba ta Vanessa. Teraz to.
- Mam do was pytanie. - zwróciłam się do wszystkich. - Znacie Vanesse Marano? - zapytałam się niepewnie. Bo co jeśli oni mnie wyśmieją?
- Tak, znamy. - odpowiedział Riker.
Mam już pełną odpowiedź. Oni ją znają, więc ja nie mogę się z nimi przyjaźnić. Przez nią płakałam całe noce. Nie mogłam komu się zwierzyć. Sama musiałam radzić sobie z problemami.
Wstałam i po prostu poszłam. Nie chciałam siedzieć z osobami, które znają Vanessę. Przy wyjściu gdy ubierałam się w żakiet zadzwonił dzwonek. Po paru sekundach drzwi otworzył Ell. Mało mnie to obchodziło kto to, ale gdy chciałam wyjść zauważyłam, że to ona. We własnej osobie. Vanessa Marano.
- Laura. - szepnęła czarnowłosa.
- Nie chce cię znać. - syknęłam i wyszłam z willi Lynchów.
Nie miałam ochoty gadać z nią, z nimi. Zadzwoniłam po taksówkę, która pojawiła się parę minut później. Powiedziałam taksówkarzowi na jaką ulice ma mnie zawieść. Po 15 minutowej podróży wysiadłam z pojazdu i skierowałam się do klatki, ale nie mojej kamienic tylko do klatki gdzie odbywają się imprezy. Chciałam się upić. Przynajmniej na chwilę zapomnieć o nich. Wiem alkohol to nie dobry sposób, ale muszę. Weszłam do środka i skierowałam się do baru. Zamówiłam sobie piwo, które po chwili sączyłam. Zaczęłam myśleć na tym dniem, dokładniej nad pocałunkiem. Czułam się przy nim jak księżniczka. Miałam tysiąc motyli w brzuchu. Chyba się w nim zakochałam. To już po 3 dniach. Dlaczego życie jest tak skomplikowane? Dlaczego się tylko cierpi? Dlaczego zakochujemy się w nie właściwej osobie? Tyle pytań, zero odpowiedzi. Po wypitym piwie postanowiłam wrócić do domu. Musiałam wszystko na spokojnie przemyśleć. Teraz już nie zamówiłam taksówki. Postanowiłam się przejść. Z torebki wyjęłam telefon ze słuchawkami, które założyłam na uszy. Włączyłam sobie piosenkę One Republic - Love Runs Out. Szłam sobie powoli. Nie obchodziło mnie to, że Vanessa chce ze mną porozmawiać. Ja jej nie miałam w dupie po wyprowadzce. Dzwoniłam, pisałam... A ona nic. Po jakieś 30 minutach dotarłam pod swoją kamienicę. Weszłam na klatkę i pobiegłam po schodach do mieszkania. Wyjęłam klucze i nimi otworzyłam drzwi. Zdjęłam żakiet i buty i skierowałam się do kuchni. Weszłam do środka pomieszczenia i kto tam był? Vanessa.
- Czego ty chcesz ode mnie? - warknęłam.
- Laura, daj sobie wszystko wytłumaczyć. - powiedziała SPOKOJNIE.
- Wytłumaczyć? Ha-ha-ha. - zaśmiałam się sarkastycznie.
- Lau, posłuchaj mnie. - westchnęła.
- No słucham. Dlaczego nie dawałaś znaków życia! Dlaczego miałaś mnie w dupie! I teraz nagle się zjawiasz! Słucham! - krzyknęłam.
- Ciebie wtedy nie było w domu. Właśnie pakowałam swoją torebkę. Gdy miałam wyjść ojciec mi zagroził, że jeśli będę się z tobą kontaktować to wywiezie cię daleko ode mnie. Z wielką trudnością się zgodziłam. Po 2 miesiącach zadzwonił do mnie, że mogę się z tobą kontaktować. Właśnie wtedy poznałam Lynchów. Nie miałam odwagi do ciebie zadzwonić, przyjść. Bałam się, że ty po prostu mnie zostawisz tak jak ja ciebie. Wiem, nie zasługuje na drugą szanse, ale wybacz mi. Ja bardzo cię kocham. Jeśli będziesz chciała to możesz ze mną zamieszkać. Gadałam o tym z tatą. - po krótkim monologu rozpłakała się.
Może to prawda, ale ja nie umiem. Nie umiem spojrzeć jej w oczy. Nie umiałam zaufać. Nie wiem czy to dobry pomysł, żeby z nią zamieszkać. Spojrzałam na Vanessę. Widać, że było jej smutno. Podeszłam do niej i po prostu ją przytuliłam. Oczywiście odwzajemniła gest. Później przez cały wieczór rozmawiałyśmy. Po jakieś 22 wyszła, a ja postanowiłam iść spać. Przebrałam się w piżamkę po czym położyłam do łóżka i momentalnie zasnęłam.

~*~

Mój sen przerwały promienie słońca. O Jezu, znowu rolet na spuściłam. Niechętnie wstałam z łóżka. Przeciągnęłam się jak kot po czym spojrzałam na ekran mego telefonu. 10:00, ach. Leniwym krokiem podeszłam do szafy i wyjęłam z niej granatową bokserkę, dżinsowe spodenki i czarne conversy. Z tym zestawem poszłam do łazienki, biorąc jeszcze bieliznę. Ubrania położyłam na półce, a sama się rozebrałam i wyskoczyłam pod prysznic. Po 10 minutowej kąpieli wytarłam się czerwonym ręcznikiem i ubrałam się w bieliznę i naszykowany zestaw. Potem stanęłam przed lustrem, przeczesałam włosy i zrobiłam z nich kucyka. Z szuflady wyjęłam tusz i błyszczyk. Rzęsy podkreśliłam tuszem, a na usta nałożyłam malinowy błyszczyk. Gotowa poszłam do kuchni. Z lodówki wyjęłam truskawkowy jogurt, z szuflady łyżeczkę. Z tym pożywnym śniadaniem poszłam do salonu. Taty jak zwykle nie było w domu. Dlaczego nigdy nie może sobie wziąć przynajmniej dzień wolnego i ze mną pójść na lody, do kina, a nawet do zoo. Włączyłam sobie telewizor. Właśnie leciałam Świat Według Kiepskich. Oczywiście dalej nie przełączyłam. Wpatrywałam się w ekran telewizora, dopóki ktoś nie zadzwonił do drzwi. Nie chętnie się oderwałam od oglądania najlepszego serialu w Polsce i poszłam otworzyć te przeklęte drzwi. Przekręciłam zamek i złapałam z klamkę. Delikatnie cofałam drzwi w moją stronę. Jakże przyjemny czas przerwał mi Ross. Był smutny?
- Cześć. - przywitał się smętnie i wszedł do środka.
- A tobie to co? - zapytałam się.
- Musimy pogadać. - oznajmił.
- Chodź do salonu. - powiedziałam i razem podążyliśmy do pomieszczenia.
Gdy weszliśmy do wspomnianego miejsca usiedliśmy na kanapie. Rossy patrzył na swoje buty, a ja na niego.
- To o czym chciałeś pogadać? - zapytałam się.
- O tym co wczoraj się stało. - odpowiedział i spojrzała się na mnie.
- Serio? Nie wiem czy to dla ciebie było tylko wyzwanie czy coś więcej, a ja nie wiem co teraz czuję. - rzekłam.
- Wiedz, że to nie było wyzwanie. Ten gest znaczy dla mnie wiele. - oświadczył.
Wiedziałam, że mówi prawdę. Spojrzałam jemu w oczy. Zaczęłam się zbliżać i on też. Prawie byśmy się pocałowali, ale do salonu weszła Van z Lynchami i Ratliffem.
- Kurde mówiłam, żebyście cicho się zachowywali. - westchnęła Delly.
- O co chodzi? - zapytał się zdezorientowany Lynch.
- A o nic - odpowiedział Riker.
- No to co dzisiaj robimy? - zapytała się Vanessa obejmując mnie i Rossa.
- Nie wiem. - odpowiedziałam.
- Kiepski leci, oglądamy! - krzyknął Rocky.
Wszyscy spojrzeli na niego z uśmiechem. Podążyliśmy do telewizora. Ja, Ross, Van i Riker siedzieliśmy na podłodze, a reszta na kanapie, czyli Rydel, Rocky i Ellington. Po obejrzeniu serialu postanowiliśmy zagrać w butelkę. Znowu. Usiedliśmy teraz wszyscy na podłodze. Pierwsza zakręciła Rydel. Wypadło na Rika.
- No to pytanie czy wyzwanie? - zapytała się dziewczyna.
- Wyzwanie! - krzyknął.
- Dobra, dobra. Pocałuj Van. - walnęła prosto z mostu.
- Po pierwsze: Jestem z Emily. Po drugie: Van to jest moja przyjaciółka. - podał "powody".
- Po pierwsze: Tej twojej lali tutaj nie ma. - oznajmił Rocky.
- Dobra, chodź tu. - powiedział blondyn.
Nessa przybliżyła się do niego. Widać, że się cieszy. Po chwili chłopak wbił się w usta mej siostry. Wyglądało to słodko. Wszyscy patrzyli się na nich, tylko nie Rocky. On siedział i uśmiechał się. Gdy nasza Rikessa odczepiła się od siebie spojrzała na nas, a później znowu na siebie. Riker wziął do ręki butelkę i zakręcił ją. Wypadło na Rossa.
- No to ja biorę wyzwanie. - powiedział i zatarł ręce.
- No to tak. - zaczął Rik - Wyjdź z Lau na balkon, krzyknij 'Kocham Laurę Marie Marano!' i pocałuj ją. - oznajmił najstarszy z nas.
Zabiję! Zadźgam! Powieszę! I coś jeszcze! Ross podał mi rękę, żebym wstała. Pociągnął mnie i razem wyszliśmy na balkon. Spojrzałam się na niego i po chwili usłyszałam krzyk.
- Kocham Laurę Marie Marano!
Po tych słowach popatrzył mi w oczy i stało się. Pocałowaliśmy się. Po raz drugi. Oczywiście odwzajemniłam gest. Tak bardzo go kocham. Tak kocham Rossa Shora Lyncha. Nie wiem ile to trwało, ale mogło to by trwać wieczność. Oderwaliśmy się od siebie. Ja oczywiście się zarumieniłam, a blondyn uśmiechnął się.
- Lauro. Wiem, że to nie jest najlepsze miejsce, ale chciałem cię o coś zapytać - oznajmił chłopak.
- Słucha. - powiedziałam.
- Poznaliśmy się 5 dni temu. Od tego dnia zostaliśmy się przyjaciółmi, no znaczy tak myślałem. Wczoraj gdy się pocałowaliśmy zrozumiałem. Lauro Marie Marano, dziewczyno mojego życia czy uczynisz mnie najszczęśliwszym chłopakiem świata i zostaniesz moją dziewczyną? - zapytał się.
- Tak - odpowiedziałam.
Ross pocałował mnie po raz kolejny. Cieszyłam się. Kocham go i nic ani nikt tego nie zmieni. Nigdy...

poniedziałek, 3 listopada 2014

Number 28.

Autor : Captain Sparrow 
Blog : http://r5-stories-by-sparrow.blogspot.com/

Wiecie co? Ja już po prostu wymiękam ;-; 
To chyba jeden z najpiękniejszych one-shotów, które kiedykolwiek czytałam :') 
Przepraszam za zwłokę, ale... po prostu brak czasu, zrozumiecie mnie, prawda? 
Czytajcie, komentujcie i wchodźcie na blog tej wspaniałej autorki ;3



***

Ostrożnie stawiaj kroki
Bo w sobie masz swój Hades
I w sobie cień głęboki
I bezład razem z ładem
Wiem dobrze jak ci ciężko
Nie dzielić bólu z nikim
I wracać martwą ścieżką
Bez żywej Eurydyki
Ona się stąd nie ruszy
I cisza ją pogrzebie
Graj dalej Orfeuszu
Żeby przekonać siebie

J. Kaczmarski, fragment, "Przechadzka z Orfeuszem"



Muzyka cichnie. DJ dziękuje za wieczór, żegna się z protestującym tłumem i znika za kotarami.
Uczniowie i ich partnerzy zbierają powoli swoje rzeczy. Ktoś płacze wzruszony. Ktoś wyciera rozlany przez pośpiech sok, szpecący białą koszulę, dawno rozpiętą do połowy. Ktoś się całuje, ktoś przytula.
A ja siedzę, jak siedziałem. Oparty niewygodnie o niewygodne krzesło, z nogami na drugim niewygodnym krześle. W dłoni butelka od wody, większość czasu jedynie przerzucana z ręki do ręki. To nie moja impreza.
Mam ochotę się upić. Mam ochotę zapomnieć. Cofnąć czas. Nie dopuścić do chwili sprzed paru miesięcy. Do spotkania, które teraz rujnuje moje filary psychiczne.
W tym tłumie wypatruję  dziewczyny. Szatynki. Z oczami koloru gorzkiego kakaa. Jasną cerą. Szczupłej, zbyt szczupłej, niewielkiego wzrostu. Ubranej w błękitną, rozkloszowaną sukienkę do kolan.
Jest.
Spotykam się z nią spojrzeniem, gdy kręcący się wokół niej ludzie rozpierzchają, uwalniając kolejne części pomieszczenia. Ale sala zatrzyma dzisiejsze wydarzenia. Zatrzyma marzenia, nieśmiałe spoglądania spod umalowanych rzęs, trochę chęci życia chwilą. Nikomu nie powie o skradzionych gdzieś w ciemniejszym kącie pocałunkach. Nie doniesie o zakochanych, którzy oddali się sobie w jednym z bocznych pomieszczeń. Nie szepnie o niespełnionych obietnicach wstrzemięźliwości od słodyczy. Zachowa je dla siebie. I następne momenty, gdy przyjdą kolejni balowicze. Taki jest porządek rzeczy.
Utrzymuję kontakt wzrokowy z dziewczyną, dopóki w pomieszczeniu nie robi się pusto.
Zapach czekoladowej fontanny z kończącymi się zapasami przyprawia mnie o mdłości. Siedzę obok niej od czterech godzin.
Szatynka pierwsza robi krok do przodu, a za nim kolejny. Ja się podnoszę, choć z trudem. Nogi mam jak z waty.
Spotykamy się w połowie drogi. Jak w bajce. Bajki to bujda, zamydlanie oczów dzieciom. Nie lepiej już od małego uczyć ich brutalności życia? Prawda jest lepsza niż rozczarowanie.
Widzę jej skrzące się od łez tęczówki. Widzę jej zmarszczone brwi, wykrzywioną w wyrazie hamowanego płaczu twarz. Zaciśnięte usta.
Ona też przesiedziała cały bal. W przeciwległym kącie. Ale ona w otoczeniu koleżanek, kolegów. Ludzi, którzy i tak niczego nie zmienią.
Ja też nie.
Ale ten wieczór ma być ostatnim.
- Zostań ze mną - mówi, patrząc mi w oczy, jakby chciała zachować ten widok do końca życia. - Jeszcze dziś wieczorem.
Wyciągam do niej dłoń, pochłaniając ją wzrokiem. Nie. Nie taką chcę ją pamiętać.
Szatynka dotyka kciukiem wnętrze mojego nadgarstka.
- Nie zostawiaj mnie jeszcze dzisiaj. Nie zostawiaj samej. Te ostatnie kilka minut, których brakuje do północy chcę spędzić z tobą, Ross.
Chwyta moją dłoń i splata swoje palce z moimi. Przyciągam ją do siebie. Nasze ciała pasują do siebie idealnie. Jak zawsze. Jak od początku.
Wtulam twarz w jej włosy.

- Ross, zobacz, jaki szampon znalazłam!
- Laura, kotku, co niezwykłego jest w przezroczystej, plastikowej butelce?
- Patrz, jak ładnie pachnie!
- O. Kakao. Lubię kakao.

Obejmuje mnie za szyję, delikatnie. Opiera czoło o moje ramię.
- Zaśpiewaj mi coś - prosi.
Niedługo zastanawiam się nad wyborem utworu. Śpiewam cicho i powoli, z ustami przy jej uchu. Ta piosenka należy tylko do nas. A ściany słuchają.
You're here
there's nothing I fear
And I know that my heart will
go on.
We'll stay
forever this way.
Here you're safe in my heart and
my heart will
go on and on...
Czuję wypływające z moich oczu łzy. Kapią na wyprostowane włosy szatynki. W tym samym czasie wilgoć dotyka mojego barku przez cienki materiał koszulki.
- Obiecaj mi coś - szepczę, muskając palcami szczupłe ramię Laury. - Obiecaj, że bez ciebie jakoś da się żyć.
Miłość. Ta prawdziwa to chaos. Im większa miłość, tym większy chaos. Im większy chaos, tym ciężej po nim posprzątać.
- Ross.  Życie trwa - mówi, podnosząc głowę. - Życie trwa, choć codziennie ktoś umiera, a umierają tysiące. Trwa, chociaż kolejne budynki upadają pod wpływem wojen. Trwa, chociaż tego nie chcemy. Trwa, podczas gdy my pragniemy, żeby zatrzymało się na chwilę, dało wziąć oddech. I będzie trwać. I chociaż to smutne, to będzie trwać bez ciebie, czy beze mnie. Bo jesteśmy tylko bardzo malutką jego częścią.
- Wiem - wzdycham i całuję ją w czoło. Łzy napływają mi do oczu. - Tylko ja nie chcę takiego życia.
- Zostaw nas. Zostaw to, czym byliśmy. Zostaw, bo to już było. I kończy się teraz, mimo że żadne z nas tego nie chce.
Kołyszemy się w rytm własnej muzyki; w rytm wybijany przez nasze serca, przez niewypowiedziane słowa, niespełnione marzenia.
- Wróć do mnie - proszę po kilku sekundach milczenia. - Błagam, wróć.
- Jeśli wszystko się uda, wrócę. A jeśli nie... - urywa na chwilę, pociąga nosem. - Ross, już ci to mówiłam... Ziemia się kręci, powietrze krąży, ktoś się rodzi, a ktoś umiera. Nie bądź sam. Będziesz miał gromadkę dzieci. U boku żony będziesz obserwował, jak rosną, jak bawią się z kuzynostwem. To nie koniec świata.
- Dobrze - szepczę, przytulając ją do siebie z całej siły, uważając na jej wychudzone ciało. - Dobrze... Tylko wróć do mnie.
Samolot startujący z lotniska o zabierze mi ją o szóstej pięć. Na zawsze lub nie.

Czasy, w których uśmiechnięcie się jest trudniejsze niż niejedno zadanie z fizyki jądrowej na poziomie naukowym, ciągną się już od miesiąca.
"Nic nie kojarzy się z samotnością tak bardzo, jak milczący telefon", napisał ktoś kiedyś.
Nic nie kojarzy się z samotnością tak bardzo, jak zimna pościel obok mnie. Tak bardzo, jak żółta bokserka w rozmiarze L, wisząca na oparciu fotela, bez nadziei na powrót osoby, która ją zawsze nosiła. Tak bardzo, jak egzemplarz "Trzech metrów nad niebem", z zakładką wsadzoną zaraz za ostatnią stroną, której każda kartka przekładana już była ładnych kilka razy.
Nigdy nie czytałem tej książki. Nie musiałem. To ona zawsze, gdy do mnie przychodziła, pochłaniała kolejne kartki, co chwilę zwracając na głos uwagę na poszczególne fragmenty.
Pukanie do drzwi.
- Proszę - wołam bezbarwnie, nawet nie podnosząc wzroku.
Do pokoju wślizguje się mój brat. Zamyka za sobą drzwi, prawie bezszelestnie.
- Cześć - wita się i podchodzi do łóżka, które zacząłem ostatnio mijać szerszym łukiem.
- Co? - Zerkam na Rikera. Brat siada na podłodze obok mnie.
- Jak się trzymasz? - pyta, opierając się o ścianę.
W ogóle się nie trzymam.
- Źle - odpowiadam tylko.
- Ross... Nie zrozum mnie niewłaściwie, ale... Ale zaraz zaczynamy trasę, nie możesz występować w takim stanie - mówi, wyraźnie dobierając słowa. - Laura... Ona by chciała, żebyś się pozbierał. Matko, co ja pieprzę... Ona żyje. Rozumiesz? - Odwraca głowę w moją stronę i wkłuwa we mnie twarde, ale troskliwe spojrzenie. - Ona żyje.
Czy Laura żyje?
Czy poczułbym jej odejście?
Jeden dzień, chwila. Tamtego dnia nie widziałem siebie takiego, jakim jestem teraz. Tamtego dnia wszystko zapowiadało się pięknie, począwszy od dźwięku budzika.
Dziwne, prawda? Jak budzik może brzmieć pięknie?
To proste, gdy tym budzikiem jest ciche "halo", a głos, który wypowiada to słowo, jest anielskim głosem. Wciąż pamiętam ten subtelny dźwięk, mimo że minął rok.
Otworzyłem wtedy oczy, próbując sobie przypomnieć, gdzie jestem. Ach tak, wróciłem wieczorem, czy raczej w nocy do domu, po imprezie urodzinowej koleżanki. Zwykła impreza, alkoholu brak. Ale to nie zmieniło faktu, że nie wziąłem ze sobą kluczy, podczas gdy Rocky, Ryland i Riker poszli na nockę do kuzyna, Rydel na babską noc do Savannah, a rodzice spędzali tydzień u dziadków.
Teraz, jak sobie o tym myślę, to głupim pomysłem było spanie na leżaku przed domem. Wtedy było to najinteligentniejsze wyjście, jakie przyszło mi do wykończonego zabawą mózgu.
- Halo? Blondasku?
Blondasku. Potem już tak do mnie mówiła, bardzo często.
Już tamtego ranka spodobało mi się to słowo w jej ustach. Bo to na jej usta właśnie padło moje spojrzenie zaraz po podniesieniu powiek.
- Dobry wieczór? - mruknąłem, a ona zaśmiała się perliście.
Najpiękniejszy dźwięk budzika.
Najpiękniejszy poranek.
Ten poranek był początkiem pięknych czasów.
Ten poranek zapomniał mi powiedzieć, że te czasy nie będą wieczne.
Ten poranek zapomniał szepnąć mi do ucha, że wcale nie jest taki piękny.
Spoglądam teraz na Rikera. Jest wieczór, dochodzi ósma.
Od tamtego balu nie umiałem przestać płakać. Płakałem z samotności, z tęsknoty, bólu, żalu, wstydu. Płaczę, bo tak.
- Ja nie wiem, Riker - odzywam się w końcu. Patrzę na koszulkę na krześle. - Miała ją na sobie. Wiesz, wtedy.
- Nigdy nie mówiłeś o tamtym dniu. - Starszy brat zaciąga okulary na głowę, tym samym zagarniając grzywkę do tyłu.
W rodzinie zawsze mogę mieć oparcie. To jeden z powodów, dla którego cieszę się z większości starszego rodzeństwa. Ale liczba wieku nijak ma się do liczby przeżyć.
- Nie ma o czym mówić. Po prostu zły dzień. - Wzruszam ramionami. Na barkach ciąży mi stutonowa warstwa ołowiu.
"Najgorszy w moim życiu", dodaję już w myślach.
Riker wzdycha cicho.
- Ross...
- Przyszła do mnie po szkole - wtrącam, a on milknie. Wycieram nos w rękaw bluzy. - To znaczy, myślałem, że po szkole. Była u lekarza. W szpitalu. Badania zajęły kilka godzin. 'Cześć, blondasku', powiedziała już w drzwiach. Widziałeś to zresztą, akurat wychodziłeś z Rocky'm do kina - wspominam. - Ale to nie było tradycyjne przywitanie. A ona wiedziała, że ja słyszę rozpacz w jej głosie.
Milknę. Nigdy nie zapomnę tego powitania. Przypominało mowę pogrzebową zamkniętą w dwóch słowach.
Po kilku minutach biorę oddech. Z dołu dochodzą odgłosy zmywania i śmiech Rydel. Już po kolacji. Chyba trzydziesta z kolei, której nie jadłem. Miesiąc ma trzydzieści dni.
- Powiedziała mi potem - kontynuuję - gdzie była. I że umiera.
Dosłownie tak powiedziała.
"Umieram".
- Czy... - Riker splata palce na podciągniętych kolanach. - Czy "Stay With Me"...
Kiwam głową.
Pół lata 'dwa tysiące czternaście' spędzone w pokoju. Z tego jeden dzień w studiu i jeden na próbie.
- Ross. To zabrzmi podle, ale nie ma tak brzmieć. - Rik poprawia pasmo grzywki, które wyskoczyło spod okularów. - Ten zespół... To dzięki tobie jesteśmy w Hollywood Recs. Tobie i mnie. Za parę dni wyruszamy w pierwszą trasę po Stanach. Nie marnujmy szansy, którą wywalczyliśmy, o którą się staraliśmy całe niemal życie.
- Wiem.
Jego pomysłem była przeprowadzka do LA, moim uderzenie do Hollywood Records. We dwóch nam się udało. Doprowadziliśmy zespół do pierwszej trasy. Do tysięcy fanów. Do wydania EP, nagrania LP, które wyjdzie za miesiąc. Do 'epki' dorzuciłem w ostatniej chwili "Stay With Me".
- Ross, ona żyje. Wróci. Musisz w to uwierzyć. - Brat delikatnie szturcha mnie ramieniem.
- Tylko dwadzieścia procent chorych można operować, a z nich trzy czwarte nie przeżywają zabiegu lub umierają niedługo po nim - dukam formułkę z pamięci.
Wystarczył raz, bym ją spamiętał. Dwadzieścia pięć procent szans na przeżycie tego zabiegu.
Z końcowych obliczeń wychodzą dwa procent szans na powrót Laury do domu. Do mnie.
- Dwa procent... - szepczę nieświadomie.
- Ross. Ona wróci - powtarza Riker, a ja stukam wychudzonymi palcami w kolana. - A nawet jeśli nie... Ona nie chciałaby, żebyś tak skończył. Nie chciałaby widzieć, jak przez miesiąc nie wychodzisz z pokoju, jak płaczesz dzień i noc. Czas się pozbierać, nie sądzisz?
"Rak trzustki". Uśmiech na mojej twarzy, jej łzy, potem też moje łzy. To nie był żart, a my nie odgrywaliśmy ról w kiepskiej komedii. Wyrok. Śmierć.
Nadzieja.
Bal, na który mnie zaprosiła, był balem szkolnym, kończącym semestr. Ja go nie obchodziłem, od kilku lat już miałem nauki w domu. Nie sądzę, żeby tak właśnie sobie wyobrażała to wydarzenie. Mieliśmy się śmiać, a płakaliśmy. Mieliśmy tańczyć, a siedzieliśmy. Mieliśmy być razem, a jesteśmy oddzieleni oceanem.
Nadzieja wraz z nią w Europie, a ja w Los Angeles.
- Kiedy pierwszy koncert? - pytam, spoglądając na brata.
Jest co najmniej zaskoczony, ja właściwie też.
- Za trzy dni, w piątek - mówi w końcu, przyglądając mi się podejrzliwie. - Zagrasz, prawda?
Kiwam głową.
- Zagram.
Dla niej.

Stalibyśmy razem za kotarą, patrząc na zebrany tłum skandujący nazwę zespołu. Obejmowałbym ją w pasie i szeptem śpiewałbym do jej ucha. Ona kołysałaby się w rytm słów, nucąc do nich podkład.
Stoję sam.
Tyle ludzi. A będzie jeszcze więcej. Wszędzie słyszę "R5!", widzę plakaty, uśmiechnięte twarze.
Ryland właśnie zszedł ze sceny, jego pierwsza rozgrzewka w tour, na startowej stacji w Los Angeles, skończona.
- Dasz radę, mały - słyszę za plecami.
- Zrobię, co mogę, Rydel - wzdycham i odwracam się do siostry. - A czy "Stay With Me"...
- ...jest pierwsze - przerywa mi, odgadując moje intencje, po czym stawia dzielący krok i obejmuje mnie mocno. - Dasz radę, wierzę w ciebie. Cały zespół wierzy.
Oddaję uścisk i opieram brodę na ramieniu blondynki.

- Zaraz mnie udusisz!
- Blondasku, daj spokój, taki słaby jesteś?
- Nie, tylko...
- Nigdy mnie nie opuszczaj, rozumiesz?
- Nie mam takiego zamiaru.

Ocieram pojedynczą łzę i hamuję resztę. Za parę minut mamy być na scenie.
- No już, uśmiechnij się. - Delly odsuwa się ode mnie na długość ramienia i unosi moją głowę jednym palcem. - Laura by tego chciała.
- Ona zawsze tego chciała. - Uśmiecham się, ale bardziej do swoich wspomnień.
Pozwalam się im objąć, wyłapuję co weselsze.
Laura czekająca na mnie pod szkołą, Laura na pierwszej randce na plaży, Laura na placu zabaw, Laura śmiejąca się do rozpuku z mojej przylizanej na sesję fryzury.
Przeczesuję włosy palcami i uśmiecham się ponownie. Napotykam troskliwe spojrzenie siostry.
- Jest dobrze.
Nieprawda. Ale uśmiecham się szczerze. Dla Lau.

Wsłuchuję się w zwrotkę śpiewaną przez Rocky'ego, patrząc na publiczność. Tyle twarzy, ale ja szukam tej jednej. Tak bardzo pragnę ją znaleźć, ale to bez sensu. Ona jest setki mil stąd. Żywa lub...
Nie. Nie wolno mi tak myśleć.
Say, can you read between the lines I'm singing?
Threw away the only chance I had with you...
Maybe you'll always be the one I'm missing.
All I got left are the words that you said...
Całą energię wkładam w refren, niemal wyję do mikrofonu. Wyrzucam z siebie ból, żal, łzy, aż do jego ostatniego wersu.
Got me on a bender, I'm a great pretender...
Biorę parę wdechów, nieprzerwanie szarpiąc za właściwe struny.
Ona tak lubiła tą gitarę. Lubiła jej imię - Luna. Lubiła na niej grać, lubiła patrzeć i słuchać jak ja gram.
Więc gram dla niej jeszcze raz.
Say, can you read between the lines I'm singing?...
Ściskam mikrofon w ręku, śpiewając kolejne słowa. Tą piosenkę napisałem dzień po balu. I tego samego dnia nagrywaliśmy, by jeszcze móc ją umieścić na LP.
Ostatnia zwrotka.
Czuję napływające łzy, zamykam oczy. Fani śpiewają ze mną, mój głos nie daje się złamać. Żadnego fałszu, jedynie czyste dźwięki.
Nie poddam się, Laura. Ty się nie poddałaś, bez względu na nikłe szanse.
Oddaję wokal zespołowi.
Can we go back, do it over?
Dotyk dłoni. Ciepło skóry palców na moim przedramieniu.
Podnoszę powieki. Na twarzach fanów coraz większe zdziwienie. Wszyscy na mnie patrzą.
Nie. Nie na mnie.
Przełykam ślinę, przestając szarpać za struny. Zespół dalej gra. Zerkam w lewo, gdzie Riker wyśpiewuje kolejny wers. Zauważam jego rozciągające się w uśmiechu usta, on też na mnie spogląda.
Dotyk zmienia się w uścisk, koścista, ale ciepła dłoń obejmuje mój nadgarstek.
Odwracam się powoli, w ręku nadal trzymając mikrofon, który jednocześnie przykładam do ust.
Say, can you read between the lines I'm singing?
Kakaowe oczy. Cały świat nagle kurczy się i zamyka w jednej parze tęczówek.
Jej różowe, blade usta układają się w uśmiech, gdy Riker w odpowiednim czasie przejmuje refren.
Ale dla mnie nie ma czasu, czasoprzestrzeń nie istnieje, Ziemia się nie kręci, a Obama nie jest prezydentem USA.
Krew w żyłach zamarza, serce przestaje bić, podstawowe odruchy zanikają.
- Cześć, blondasku - mówi cicho, ale ja słyszę te słowa tak, jakby wykrzykiwała je przez setki megafonów.
Ma na sobie za dużą o dwa rozmiary bluzę, którą ukradła mi kiedyś z szafy, legginsy i trampki. Jej długie, rozpuszczone włosy są w nieładzie.
Wygląda jak przeciwieństwo osoby, którą pocałunkiem żegnałem na balu.
Every morning after I'm the same disaster, everytime it's "Groundhog Day"...
Laura ukazuje rząd równych zębów w szczerym uśmiechu.
Dopiero teraz do mnie dociera - ona żyje.
Dotykam poszarzałej skóry na jej policzkach. Ledwo ją muskam, w obawie, że się rozpadnie, ale muszę się upewnić, że nie śnię.
Schudła. Getry nie opinają jej tak, jak powinny, a bluza wisi jak na wieszaku. Policzki ma zapadnięte, cienie pod oczami wyglądają jak pomalowane szarą farbą.
Ale w oczach ma tą samą radość, co zawsze.
Laura.
Zdaję sobie sprawę, że to już koniec piosenki. Rozglądam się po scenie - rodzeństwo i Ell patrzą na mnie z wesołą troską. Istnieje w ogóle coś takiego jak wesoła troska? Teraz już tak.
Oni wiedzieli.
Za moimi plecami setki fanów, a przede mną cały świat.
Przede mną cała przyszłość.
- Laura - szepczę w końcu.
Nie wiem, czy mnie usłyszała w tym szumie, ale nie przestaje się uśmiechać. Przechyla głowę, wtulając twarz w moją dłoń, jej włosy spadają z barku i falą uderzają o łokieć.
Uśmiecham się. Bezwładnie. Tak po prostu.
Przesuwam rękę dalej, palce wplatam w jej włosy.
Ona wie, że tęskniłem. Nie muszę tego mówić. Widzi to po ścieżkach na skórze, wyżłobionych przez łzy, po podpuchniętych oczach, zgryzionych wargach.
- Wróciłaś - mówię jeszcze, a Laura nie przestaje na mnie patrzeć z coraz większym szczęściem w kakaowych tęczówkach.
Po chwili czuję już smak jej ust, czuję ich miękkość, kruchość. Miłość wydaje się unosić w powietrzu wokół nas, oplatając nasze ciała swoją magią.
Bredzę.
Ale miłość to brednia właśnie. Brednia nie ma sensu, nie ma odwzorowania w rzeczy, jest niedorzecznością.
Miłość to bezsens istniejący poza pojmowaniem naszych rozumów.
Pocałunek trwa w nieskończoność, nadrabia ponad miesiąc łez.
Nadrabia te dziewięćdziesiąt osiem procent, które próbowało zabrać mi mój chaos.
Nagle, jak zza ścian, dobiega do mnie szum tłumu. To fani śpiewają, równo, jednym chórem. Nie przerywając pocałunku wsłuchuję się w kolejne słowa refrenu i rozpromieniam się, czując uśmiech Laury na swoich wargach.